piątek, 26 sierpnia 2022

[137] Pamiętniki lipcowe

 
11.07
Pierwsze dni wakacji w Norze spędziliśmy w tym roku nietypowo - głównie na oswajaniu Piesy z mieszkaniem i okolicą. Podróż samochodem we trójkę przebiegła bez większych problemów, chociaż Piękna dwa razy zwymiotowała. W mieszkaniu początkowo czuła się bardzo niepewnie. Przez cały czas leżała w przedpokoju, obawiając się wejść dalej. Martwiłam się trochę, co to będzie, ale niepotrzebnie. Już następnego dnia Piękna zaczęła stopniowo eksplorować Norkę. Po tygodniu swobodnie porusza się po moim pokoju, warsztacie i dużym pokoju z kuchnią, a także wychodzi na balkon łapać promienie słońca.
Rutyna dnia Piesy nie zmieniła się w mieście jakoś diametralnie. Zmieniła się natomiast częstotliwość jej kontaktów z ludźmi i z innymi psami. Na wsi widuje na co dzień te same osoby, więc zdążyła się do nich przyzwyczaić, a interakcje z psami odbywają się głównie przez ogrodzenie. Tutaj prawie każdy spacer to okazja do spotkania z kimś nowym. Piesa wyraźnie interesuje się ludźmi i chętnie podchodzi do nich, merdając ogonem, ale nie jest natrętna. Jeszcze bardziej ciekawią ją psy. Tych dużych i szczególnie energicznych się boi, zdarza jej się najeżyć sierść na karku czy obnażyć zęby. Z kilkoma mniejszymi zawarła bliższe znajomości, przy czym najszybciej zaprzyjaźniła się z suczką owczarka szetlandzkiego - dziewczyny wesoło się razem bawiły. Niestety, tę suczkę spotkałyśmy tylko raz.
Na piątek zaplanowałam wyjście do Muzeum Azji i Pacyfiku, gdzie po wielu latach starań otwarto nową wystawę stałą: "Podróże na wschód". W Norze dopięłam wszystko na ostatni guzik, żebyśmy zdążyli zwiedzić wystawę: ugotowałam obiad poprzedniego dnia, przygotowałam jedzenie dla Pięknej, wcześniej zjadłam i wyprowadziłam psa. Niestety, sytuacja na drogach uniemożliwiła nam sprawny dojazd do muzeum. Przez pół godziny pełznęliśmy w korku zaledwie pięć kilometrów od celu, po czym okazało się, że w okolicy muzeum panuje wyjątkowy chaos i trudno znaleźć miejsce do zaparkowania. Kiedy wreszcie przybyliśmy do muzeum, zostało nam tylko pół godziny na zwiedzanie. Przeszłam od razu do sal poświęconych Indonezji, która interesowała mnie najbardziej, ale w tak krótkim czasie nawet tam nie udało mi się wszystkiego przeczytać. 
 
 

  

Wyszłam z muzeum ze łzami w oczach. Dopadł mnie potężny żal, że wszystkie moje wysiłki związane z organizacją dnia poszły na marne. W drodze powrotnej oboje ze Szczurem byliśmy na krawędzi meltdownu. Niewiele brakowało do kłótni. Na szczęście w Norze udało nam się uspokoić. Później zabraliśmy Piękną na długi wieczorny spacer po fortach, gdzie wyciszyliśmy się już na dobre. To właśnie wtedy Piesa poznała ową miłą suczkę owczarka szetlandzkiego.
W sobotę po obiedzie Szczur, Piękna i ja pojechaliśmy na wycieczkę nad rzekę Świder. Można powiedzieć, że karma się odwróciła - Piesa tym razem dobrze zniosła jazdę samochodem, a do tego dotarliśmy punktualnie na stację kolejową. Tam byliśmy umówieni na siedemnastą z Asią, Tomaszem i ich synami (dwoma z trzech), którzy też dojechali bez przeszkód. Następne cztery godziny zleciały tak szybko, że nawet się nie obejrzałam. Spacerowaliśmy wzdłuż rzeki, jedliśmy smakołyki nad jej brzegiem oraz dużo, duuużo rozmawialiśmy. Szczur odważył się zamoczyć nogi w Świdrze. Piękna dość szybko zaakceptowała rodzinę Asi i Tomasza, a szczególnie upodobała sobie Michała. Od początku podchodziła do niego częściej niż do pozostałych osób i wąchała jego buty. Ku mojemu zaskoczeniu, parę godzin później pozwoliła mu się głaskać, i to nie tylko dookoła głowy, ale wszędzie. Rozciągnęła się jak długa na kocyku i zaczęła przysypiać z miną tak błogą, jakby zapomniała o bożym świecie. Słowo daję, stuprocentowy chill! Moim zdaniem, była to dla niej przełomowa chwila, bo wcześniej tylko przy mnie i mojej mamie w takim stopniu otworzyła się na kontakt z człowiekiem. ♥️
Nad rzeką zaobserwowałam piękną ćmę, niestety już martwą, w pajęczej sieci. Moją uwagę przykuły też namiotniki - spotkałam zarówno imago, jak i larwy tłoczące się w upapranym "namiocie". Wspólnie z Asią zauważyłyśmy małe, pomarańczowe grzybki rosnące na powalonym pniu, a kiedy wypadł mi z ręki wafel ryżowy, dwa ślimaki nagie podeszły do niego i zaczęły zajadać. Nie miałam pojęcia, że zwykły wafel ryżowy z czekoladą może tak przyciągnąć ślimaki.






 
12.07 
W aplikacji Duolingo stuknął mi jubileusz - pięćset dni nauki.




13.07
We wtorek pierwszy raz od początku pandemii spotkałam się z Lav, moją przyjaciółką poznaną w czasach gimnazjum dzięki potteromanii. Poszłyśmy razem na wystawę czasową na Zamku Królewskim "Botticelli opowiada historię". O malarstwie wiem znacznie mniej niż Lav, ale i ja byłam pod wrażeniem.
Najważniejszy obraz na wystawie, "Historia Wirginii" Botticellego, przedstawia jednocześnie osiem scen, które składają się na historię Wirginii. Żyjąca w starożytnym Rzymie dziewczyna odrzuca awanse bogatego urzędnika, przez co zostaje fałszywie oskarżona o bycie zbiegłą niewolnicą i skazana w niesprawiedliwym procesie. Ojciec, aby nie dopuścić do pohańbienia córki, zabija ją na oczach tłumu. Staje się to początkiem rozruchów, które ostatecznie doprowadzają do zmiany ustroju państwa.
Moim faworytem wśród stałych eksponatów został natomiast niepozorny obraz "Martwa natura z globusem Nieba, czaszką, muszlami, gałązkami korala, klepsydrą i motylami". Nie dość, że są na nim niedźwiedziówka i paź, to jeszcze zaintrygowała mnie kompozycja. Motyl dzienny został przedstawiony po ciemnej stronie globusa, a ćma - po tej zwróconej w stronę światła. ♥️
Można powiedzieć, że Lav to (jak mawiała panna Kornelia Bryant w "Wymarzonym domu Ani") "człowiek znający Józefa", jeśli chodzi o zwiedzanie. W muzeach zachowuje się podobnie jak ja i Szczur: uważnie ogląda każdy eksponat, zwraca uwagę na detale i czyta każdy opis. Nie zdziwiło mnie więc, że na zamku zabawiłyśmy tak długo, iż rodzice Lav musieli dwa razy przedłużać parkowanie. Mimo opóźnienia wylądowałyśmy jeszcze w muzealnym sklepiku i napełniłyśmy brzuchy w Pizza Hut. Cóż... raz się żyje. Książki i pizza powinny być zagwarantowane w prawach człowieka.
 
 



 
14.07
Wczoraj niechcący zrobiłam samą siebie w bambuko.
Siedziałam sobie rozciągnięta na kanapie w dużym pokoju, słuchając audiobooka - ot, typowy wieczór w Norze. Nagle zachciało mi się pić. Zaparzyłam herbatę, posłodziłam ją odrobinę i odstawiłam na pewien czas. Gdy przestała być gorąca, upiłam łyk. Bardzo się zdziwiłam, bo herbata smakowała osobliwie. W pierwszej chwili pomyślałam, że może pomyliłam torebki i zrobiłam sobie jakąś ziołową. Zerknęłam na torebkę, ale niczym się nie wyróżniała. Upiłam kolejny łyk i dopiero wtedy mnie olśniło, co jest grane: zamiast pół łyżeczki cukru wsypałam do herbaty pół łyżeczki soli, która stała na blacie kuchennym.
Najlepsze, że jako nastolatka bardzo lubiłam robić kumplom dowcip z posoloną herbatą. Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka...

15.07
Ale miałam pracowity dzień! Pranie, zmywanie, wyjście po pieczywo, odbiór paczki z paczkomatu, pieczenie i gotowanie... Jedzenia przyrządziłam tyle, żeby starczyło na większość weekendu, także dla Pięknej: ryż, kaszę, pieczone mięsa (polędwicę wieprzową i nieco indyka), gotowane jajka i warzywa. Do tego kupiony wczoraj orzech kokosowy okazał się zepsuty, więc upiekłam borówkowe mufinki z płatkami czekoladowymi. Szczur też działał w kuchni - zrobił sobie warzywa po meksykańsku. W przerwie między kuchennymi szaleństwami zabraliśmy Piękną na dłuższy spacer po Lesie Bemowskim.
Na jutro zaplanowałam całkowity spokój od gotowania, ponieważ będziemy mieli w Norze gości, a wieczorem pojedziemy z jednym z nich do escape roomu. I to jest piękne w wakacjach. Nie mogę się doczekać!

 


 
17.07
Od pewnego czasu przeszkadzały mi zbyt długie włosy, szczególnie grzywka, ale nie zdążyłam przed wyjazdem do Nory pójść do fryzjera. Z kolei umówić się do zupełnie obcego fryzjera zawsze się obawiam, zwłaszcza że moja fryzura jest nietypowa i nie chcę, aby ktoś ją popsuł. Z pomocą przyszła Asia, która wzięła mnie pod nóż... a właściwie nożyczki. Szczurza łazienka zmieniła się w mały salon fryzjerski. Ja z pełnym zaufaniem oddałam się w ręce Asi, Szczur też się nie obawiał o stan mojej łepetyny i beztrosko poszedł się zdrzemnąć. Niepokoiła się tylko Piękna, która plątała się w okolicy łazienki, jakby w obawie, czy przypadkiem nie zamierzają mi tam uciąć głowy. Zupełnie niepotrzebnie. Asia obcięła mnie lepiej niż co niektórzy fryzjerzy. Znowu czuję się sobą i jest mi wygodnie.
O dwudziestej Szczur, ja i Piotr pożegnaliśmy Asię i udaliśmy się do escape roomu. Tym razem wylądowaliśmy w samym środku Mordoru, gdzie zawsze czuję się nieco przytłoczona widokiem setek identycznych biur za szklanymi ścianami wieżowców. Pokój "Nautilus" wybrałam, bo którejś pandemicznej zimy (dokładnie nie pamiętam) obejrzałam z gryzoniem film "20 000 mil podmorskiej żeglugi" z lat 50-tych i zostałam fanką Nautilusa. Nie było łatwo wyjść - pokój okazał się bardzo "techniczny", a my na długo zawiesiliśmy się na jednej zagadce. Mimo wszystkich przeszkód w ostatnich minutach doprowadziliśmy nasz statek do celu.
PS Przed grą zastanawialiśmy się, czy na naszym statku będą organy. Były.

20.07
Nadeszła fala upałów, która przyniosła mi migreny i słabsze samopoczucie psychiczne. Jeszcze wczoraj rano planowałam przejazd na wieś, ale po analizie wszystkich za i przeciw postanowiłam zaczekać z tym co najmniej kilka dni. Kiedy już przeniesiemy się na Śląsk, dobrze byłoby skorzystać z okazji, by powierzyć Piesę rodzicom i wyjechać dalej na kilka dni. Tymczasem obecna pogoda nie zachęca mnie do dalszych podróży. Wszystkie mniejsze i większe kryzysy psychiczne, jakie miałam w ciągu ostatnich kilku lat, zaczęły się od złego samopoczucia w upalne dni, najczęściej poza domem. Wolałabym nie powtórzyć tego schematu. Parę dni w tę czy we w tę nie powinno robić różnicy.
W Norze próbujemy radzić sobie z upałem, wietrząc przez całą noc, zostawiając rolety zasunięte i doraźnie wspomagając się klimą. Piękna częściej wyleguje się na chłodnej podłodze. Wieczorami najbardziej lubię chodzić po lesie, gdzie można poczuć prawdziwą ulgę od gorąca. Dzisiaj padło na Kampinos.
 



 
W Kampinosie zaobserwowaliśmy wiewiórkę biegającą po drzewach (drugą tego lata) i muchomor czerwony, ale przede wszystkim natrafiliśmy na Dzień Skrzydlatych Mrówek. Mam do nich sentyment i zawsze muszę zatrzymać się choć na chwilę, żeby na nie popatrzeć. Gdy byłam mała, schody do domu mojej rodziny nie były jeszcze pokryte kafelkami. W tych betonowych schodach mieszkały sobie mrówki. Miałam kilka lat, kiedy zauważyłam, że raz w roku, w słoneczny letni dzień, wśród naszych "zwykłych" mrówek pojawiają się osobniki ze skrzydłami. Czułam, że to fascynujące, wręcz magiczne.
Piękna dobrze czuje się w Norze, w ciągu dwóch tygodni zrobiła ogromne postępy. Przede wszystkim nareszcie przekonała się do Szczura - wychodzi z nim na krótkie spacery, pozwala mu się głaskać i zapinać szelki, je z ręki. Z własnej inicjatywy towarzyszy mu w warsztacie, a od dwóch dni także przychodzi do niego w nocy spać obok łóżka. Piesa poznała wielu nowych ludzi: rodziców Szczura i ich sąsiadów, kilkoro naszych przyjaciół i znajomych. Niektórym pozwala na głaski. Cieszy się, gdy słyszy dzwonek domofonu, ponieważ kojarzy jej się z dostawą pizzy. Najtrudniej przychodzą jej kontakty z innymi psami. Z mniejszymi i w miarę spokojnymi wita się chętnie, chce się bawić, ale dużych i hałaśliwych się boi. Nauczyła się zeskakiwać z kanapy. Na spacerach biega za szyszkami.
Korzystając z urlopu, staram się karmić Piesę bardziej różnorodnie niż moja mama. Robię sobie nadzieje, że dzięki temu przestanie mieć ochotę na zjadanie... no, wiecie czego. Na razie efekt jest taki, że Piękna zaczęła kaprysić przy jedzeniu - zazwyczaj nie chce suchej karmy, bo przyzwyczaiła się do moich bardziej różnorodnych obiadków. Niestety, nadal kradnie to, co wyniucha. Przedwczoraj przeszła samą siebie. Kiedy na chwilę wyszłam z pokoju, ukradła mi z talerza cały kawał pieczonego indyka.

22.07
Zeszłej nocy do Nory wleciała ważka. Nie wiem, jakiego gatunku, gdyż nie znam się na ważkach. Wyraźnie ciągnęło ją do światła. Odłowiłam biedaczynę, kiedy usiadła na żyrandolu. Noc spędziła u mnie, a po przebudzeniu poszłam wypuścić ją nad fosą. Zanim odleciała, pozwoliła mi się wziąć na palec.


 
 
28.07
Tyle się u mnie działo w ciągu siedmiu dni, że wydarzeniami z tego jednego tygodnia spokojnie mogłabym obdzielić kilka tygodni w roku szkolnym. W piątek zrobiliśmy sobie ze Szczurem dłuższą wycieczkę do Nieborowa, gdzie zwiedziliśmy pałac Radziwiłłów wraz z otaczającymi go ogrodami (to może być dobry materiał na osobny post na blogu). Następnego dnia przyjechali do Norki Alex, Marcin i Piotr na urodzinową domówkę Szczura. Rozmowy jak zwykle przeciągnęły się do późnych godzin nocnych, a goście zostali z nami jeszcze przez pół niedzieli. Domówce towarzyszyła solidna burza, dzięki której na ponad dobę się ochłodziło - to naprawdę miło ze strony Peruna, że przysłał Szczurowi taki prezent! W poniedziałek zabraliśmy Piękną na długi wieczorny spacer po lesie, a we wtorek wysprzątaliśmy mieszkanie, spakowaliśmy się i wyruszyliśmy na Śląsk.
Właściwie jesteśmy tutaj tylko na chwilę, żeby ogarnąć najważniejsze sprawy przed podróżą za granicę (na razie nie zapeszam - kto wie, ten wie, gdzie się wybieramy). Przepakowałam walizki, Szczur obczaił trasę, wymieniliśmy pieniądze... Od dawna marzy mi się ten wyjazd, a jednak na razie cieszę się bardziej na poziomie poznawczym niż emocjonalnym. Z pewnym niepokojem przyglądam się swojemu nastrojowi.
Odkąd opuściliśmy Norę, tęsknię za poczuciem bezpieczeństwa, które mi ona daje, trudno mi zebrać myśli i częściej czuję ukłucia lęku. Dzisiaj nawet trochę zbuntował mi się brzuch, co nie zdarzyło się od ponad miesiąca. Na skutek kryzysu nad morzem mam problem z dalszymi podróżami (a przez "dalszą podróż" rozumiem jazdę samochodem dłuższą niż cztery godziny...) - pragnę podróżować, pracuję nad tym, ale jednocześnie się boję. Jeśli chcę zwiedzić pewne magiczne miasto, wyjście ze strefy komfortu jest nieuniknione. Najbardziej obawiam się problemów z jedzeniem oraz tego duszącego poczucia samotności, które dopada mnie nocami poza domem. Jestem spokojniejsza, gdy mam obok siebie Piękną, ale tam, gdzie jedziemy, spędzałaby większość dnia samotnie w pokoju, więc nie byłaby szczęśliwa.
Wieczorem wyciągnęłam Szczura i Piesę na długi spacer, mając nadzieję na poprawę samopoczucia całej naszej trójki. Odkąd wyjechaliśmy z Nory, wszyscy jesteśmy podobnie apatyczni. I faktycznie, ruch i wieczorny chłód dobrze nam zrobiły, bo Szczura przestała boleć głowa, a ja póki co wyciszyłam negatywne myśli... przynajmniej na chwilę. Tym razem padło na pobliski park. Woda kojąco falowała, nad stawem ścigały się trzy nietoperze, od czasu do czasu przeleciała ćma. Wysłałam w eter prośbę: niech podróż będzie spokojna i bez problemów ze zdrowiem (fizycznym i psychicznym). Tylko i aż tyle.
 
 
 

sobota, 6 sierpnia 2022

[136] Moje pierwsze mydełka DIY

 
Mydło, szampon, żel pod prysznic, dezodorant, pasta do zębów. Z czasem doszły jeszcze krem do stóp, nawilżający krem do twarzy i pomadka ochronna, choć bez nich mogę się przez kilka dni obyć. Na tym kończy się lista kosmetyków, które uważam za niezbędne i zabieram w każdą podróż. Dokładnie tyle samo wystarcza mi na co dzień.
 
Nigdy nie byłam maniakiem kosmetyków, zwłaszcza że jako nastolatka nie zaczęłam interesować się makijażem. Potrafię docenić piękny makijaż na twarzy innej osoby, ale sama nie czuję potrzeby malowania się - po części ze względów sensorycznych, po części przez nieco pogmatwaną tożsamość płciową. W gimnazjum i liceum była to jedna z cegiełek, które składały się na mur pomiędzy mną a dziewczynami w moim wieku. Gdy koleżanki zaczynały dyskutować o make-upie, czułam się jak przybysz z innej planety. Czym się, u licha, różnią paznokcie żelowe od hybrydowych? I po co w ogóle nakładać tyle mazideł na twarz, skoro za kilka godzin się je zmyje? 
 
Dziwić może fakt, że przy takim podejściu do tematu zdarzył mi się w życiu epizod... sprzedawania kosmetyków. A jednak - byłam konsultantką jednej z najpopularniejszych firm kosmetycznych działających w sprzedaży bezpośredniej. Namówiła mnie na to przyjaciółka, Lav, pod koniec liceum. Na początku nie czułam się do końca przekonana do jej pomysłu, zwłaszcza że grono znajomych miałam maleńkie. W tamtym okresie liczyła się dla mnie jednak każda dycha, gdyż kieszonkowe od rodziców i babci dostawałam niewielkie, a moje potrzeby z wiekiem rosły. Przez pewien czas nieźle się bawiłam, sprzedając bliższym i dalszym znajomym kosmetyki. Kupowały głównie koleżanki ze studiów, ciocie, sąsiadki, rodzina mojego byłego chłopaka, znajome taty z pracy. Nie miałam wielkich oczekiwań co do zarobków, więc byłam zadowolona. Najmilej wspominam dni, gdy odbierałam paczki z produktami - uwielbiałam otwierać paczki, wąchać próbki zapachów, testować maseczki i odżywki. Wtedy też kupiłam sobie pierwsze prawdziwe perfumy.
 
Po krótkiej, ale intensywnej przygodzie ze sprzedażą bezpośrednią w moim podejściu zmieniło się tyle, że bardziej otworzyłam się na eksperymentowanie z kosmetykami do pielęgnacji ciała. Częsty kontakt z wyborami innych osób sprawił, że zyskałam świadomość, co lubię, a czego nie. Zamiast używać w kółko tego samego z przyzwyczajenia, nauczyłam się aktywnie poszukiwać. Pozornie wszystko jest jak dawniej - nadal do szczęścia potrzebuję kilku produktów. Moja półka w łazience nie pęka w szwach. Aby na nią trafić, produkt musi jednak mieć sporo szczęścia, bo oczekuję od kosmetyków dobrej jakości i... ulubionych zapachów.
 
Rok temu nabrałam ochoty na ciekawszy rodzaj eksperymentów - kosmetyki DIY. Zaczęło się od książki "Domowe SPA" Magdaleny Drukort, która wpadła mi w ręce właściwie przypadkowo. Chwilę później nastał lockdown, więc siłą rzeczy miałam sporo czasu na przeglądanie tej książki (z bardzo zachęcającymi zdjęciami!) i wyobrażanie sobie, jak by to było używać maseczki czy odżywki wykonanej samodzielnie. Koleżanka z pracy najwyraźniej myślała o tym samym, bo najpierw nauczyła się robić mydełka glicerynowe i kule do kąpieli, a potem nauczyła tego swoją gromadkę dzieci. Po powrocie do pracy stacjonarnej zgodziła się zdradzić co nieco także mnie. Spróbowałam więc wykonać według jej instrukcji i kule do kąpieli, i mydełka... i wsiąkłam.
 
Dawanie prezentów osobom, które lubię, zawsze sprawia mi frajdę, ale moim zdaniem najmilszymi upominkami są te przygotowane własnoręcznie. Mydełka glicerynowe fantastycznie się do tego nadają, ponieważ każde z nich można wykonać z myślą o konkretnej osobie, dobierając kolor, zapach i ewentualne dodatki do jej preferencji. Jeśli nie chcemy zdradzić się przedwcześnie z tym, co robimy, pytając wprost, wystarczy podpytać bliskich obdarowywanego. Dzięki sklepom internetowym nie trzeba wychodzić z domu, żeby kupić surowce kosmetyczne, półprodukty i formy do tworzenia domowych kosmetyków (ja korzystam z EcoFlores). A przepis na takie mydełka można zamknąć w jednym zdaniu:
1. roztopić bazę glicerynową w kąpieli wodnej,
2. szybko wlać do foremek (polecam silikonowe - najłatwiej się z nich wyjmuje),
3. dodać po kilka kropel olejku zapachowego i barwnika,
4. wymieszać,
5. dodać ewentualne dodatki, jak suszone kwiaty czy wiórki kokosowe,
6. skropić powierzchnię alkoholem w aerozolu, żeby nie powstawały pęcherzyki powietrza,
7. zostawić na parę godzin do wyschnięcia.
Gotowe!
 
Być może z czasem zabawa z mydełkami glicerynowymi mi spowszednieje, ale na razie tak mnie cieszy, że za każdym razem robię im amatorską sesję zdjęciową i zapisuję, czego użyłam. W dwóch turach zrobiłam ich około trzydzieści.
 
Pierwsza tura:
- niebieskie mydełka o zapachu jaśminu, z dodatkiem suszonych kwiatów jaśminu,
- białe mydełka kokosowe,
- żółte mydełka o zapachu mleka i miodu,
- czerwone mydełka o zapachu wiśni, z dodatkiem suszonych malin,
- przezroczyste bezzapachowe serduszka z suszonymi kwiatami jaśminu,
- różowe mydełko o zapachu wiśni, z zatopionym listkiem.
 
 



 
Większość tych mydełek zostawiłam dla siebie i swojej rodziny, ponieważ perfekcjonizm nie pozwalał mi przejść do porządku nad ich niedoskonałościami. Kilka najbardziej udanych dałam koleżankom z pracy.
 
Druga tura:
- fioletowe mydełko lawendowe z kwiatami lawendy,
- czerwone mydełko o zapachu bzu, z kwiatami koniczyny,
- żółte mydełka cytrynowe z dodatkiem skórki z cytryny,
- żółte mydełko o zapachu mango,
- niebieskie rybki o zapachu "Morski świat",
- zielone mydełko o zapachu zielonej herbaty, z suszonymi kwiatami drzewka oliwnego,
- przezroczyste mydełko bezzapachowe,
- brązowe mydełko o zapachu kawy, z dodatkiem ziaren kawy,
- zielone mydełko o zapachu zielonego jabłka.
 
 


 
Za drugim razem poczułam się bardziej usatysfakcjonowana. Mydła zabrałam ze sobą do Nory, żeby podarować je przyjaciołom i znajomym przy okazji letnich spotkań. Lav, Alex, Asia, żona kuzyna, ciocia, mieszkająca po sąsiedzku Ukrainka, przyjaciółka Szczura, a nawet jego mama... mydełka rozeszły się zaskakująco szybko. Po powrocie z wakacji chciałabym zrobić nowe. A najbardziej nie mogę się doczekać "mydełkowania" na jesienne i zimowe święta.
 
Zrobienie kilkunastu mydełek zwykle zajmuje mi mniej więcej trzy godziny. Na pewno dałoby się szybciej, lecz nie spieszę się. Jest coś z pradawnej magii w takim wieczorze spędzonym na mieszaniu roztapiającej się masy, wybieraniu barw i zapachów, przesypywaniu suszonych roślin. Coś ulotnego czai się w obłokach pary nad garnkiem, w powietrzu przesyconym aromatem ziół, owoców i kwiatów. Już wiem, że to uwielbiam. I wiem, że chcę więcej.