niedziela, 13 listopada 2022

[141] Halloween i kapsuła czasu

 
Przekroczyłam już trzydziestkę, więc jestem dorosła nie od dziś, ale wciąż nie mogę się nacieszyć niektórymi aspektami dorosłego życia. Na przykład tym, że sama decyduję, jakie święta obchodzę, kiedy i w jaki sposób. Od wielu lat nie potrafię utożsamiać się z katolicyzmem, w katolickich świętach najbliższe mi są tradycje wywodzące się z czasów pogańskich. Kiedyś czułam przez to wyrzuty sumienia. Z czasem nauczyłam się cieszyć życiem po swojemu.
 
Jeśli chodzi o pamięć o zmarłych, pod koniec października odwiedzam groby swoich przodków i innych zmarłych krewnych. Nie jestem przywiązana do dat 1 i 2 listopada, gdy na cmentarzach robi się tłoczno i stresująco. Ogólnie lubię odwiedzać cmentarze, niezależnie od pory roku i nie tylko te, gdzie spoczywają moi krewni. Spacerowanie wśród grobów nie wyzwala we mnie smutku ani lęku, a wręcz przeciwnie, czuję wtedy pewien szczególny rodzaj spokoju. Świadomość swoich korzeni, poczucie przynależności do rodziny są dla mnie ważne nie tylko od święta. W mojej rodzinie to ja jestem osobą, która dba o stare rodzinne zdjęcia, pamiątki po dziadkach i drzewo genealogiczne. Nikt mnie o to nie prosił, po prostu od dziecka czuję taką potrzebę. A pamięć o przodkach w żaden sposób nie kłóci się w mojej głowie z sympatią dla Halloween.
 
Od małego uwielbiałam opowieści o duchach i potworach. Zarazili mnie nimi kuzyni. O tym, czym jest Halloween i jak obchodzą je dzieci w innych krajach, dowiedziałam się jednak dość późno, bo dopiero w IV klasie podstawówki. Pamiętam, jak pewnej jesieni mój przyjaciel C. wkręcił mnie, że wieczorem 31 października będzie chodził w przebraniu od domu do domu, a ja mu zazdrościłam. Na samą myśl przechodziły mnie dreszcze z ekscytacji. Dwadzieścia lat temu w mojej miejscowości rodzice nie pozwoliliby żadnemu dziecku na "cukierek albo psikus". W tamtych czasach nawet nie śniło nam się o halloweenowych przyjęciach czy o "strasznych" dekoracjach dostępnych w supermarketach za kilka złotych. Mimo to Halloween budziło moją ciekawość, jak zresztą wszystko, przed czym przestrzegała katechetka.
 
Teraz, jeśli mam możliwość spędzić 31 października ze Szczurem, urządzamy sobie wieczór w klimatach halloweenowych i jest to dla mnie jeden z najprzyjemniejszych wieczorów w roku. Dekoruję Norę lub swój pokój u rodziców, zapalam świeczki, czasami Szczur robi lampion z dyni. Nie przebieramy się (a przynajmniej na razie nie próbowaliśmy), ale oglądamy straszno-śmieszne filmy, idziemy na spacer, a później jemy pyszną kolację. Na stół zwykle wjeżdża pizza, nie brakuje też tematycznych słodyczy. Jeżeli do drzwi stukają dzieciaki, otwieramy im i rozdajemy słodycze. 
 
W tym roku było trochę inaczej. Owszem, spędziliśmy razem wieczór, ale nie w domu. Szczur postanowił zabrać mnie w pewne miejsce, które odegrało ważną rolę w pierwszych miesiącach naszej znajomości. Gdzie? Tego nie zdradzę, ponieważ każda para powinna mieć swoje małe tajemnice. 😉 W każdym razie Szczur zaplanował wszystko ze szczegółami, tak że o nic nie musiałam się martwić. Miejsce z naszych wspomnień nic a nic się nie zmieniło, choć nie byliśmy tam razem co najmniej od sześciu lat. Aż trudno uwierzyć, że minęło tyle czasu, bo poczułam się, jakbym nigdy stamtąd nie wychodziła. A przez to - bardzo, bardzo szczęśliwa. Żyjemy w świecie, w którym nic nie jest dane raz na zawsze, a rzeczywistość dookoła nas potrafi zmienić się z dnia na dzień. W takim świecie każda kapsuła czasu, choćby nie wiem jak maleńka, jest nie do przecenienia. Zwłaszcza jeśli otwierasz ją z najbliższą osobą.
 
Długi, czterodniowy weekend na Wszystkich Świętych zdarza mi się raz na kilka lat. Jakby tego było mało, przyszedł w parze z piękną pogodą, słoneczną i ciepłą. Codziennie jeździliśmy z Piękną na spacer do parku lub do Starego Lasu, który obie najbardziej lubimy. Ja dlatego, że nie jest to las gospodarczy i robi wrażenie najdzikszego w okolicy, a Piesa - bo pełno tam leżących pni, idealnych do skakania i wspinania się. W promieniach słońca las wyglądał oszałamiająco pięknie, mienił się wszystkimi barwami jesieni. Dwa razy spotkaliśmy dorodne żaby, ale nie chciały pozować do zdjęć. 
 
 




 
W takiej scenerii zaczął się listopad - chyba najmniej przeze mnie lubiany spośród dwunastu miesięcy. Okres pomiędzy jesienną zmianą czasu a przesileniem zimowym zawsze daje mi się we znaki psychicznie i fizycznie. Coraz zimniej, wilgotno, a przede wszystkim ciemno, ciemno przed wyjściem do pracy i po powrocie z pracy... I to wszechobecne sztuczne światło, od którego bolą mnie oczy i głowa. Parę lat temu bardzo liczyłam, że Unia Europejska przynajmniej zlikwiduje zmianę czasu, lecz przyszła pandemia i dyskusję na ten temat odłożono na świętego nigdy. Z listopadem próbuję więc radzić sobie po swojemu. Właściwie cały okres pomiędzy Halloween a andrzejkami staram się przyprawić odrobiną magii. 
 
Przygotowania do tego czasu zaczęłam już na początku października, szukając chętnych postcrosserów do wymiany halloweenowych pocztówek i biorąc udział w loteryjkach. Gdy pocztówki dotarły, posłużyły mi do zrobienia wystawki na kredensie. Przygotowałam kolejną turę mydełek glicerynowych, tym razem głównie dla siebie i Szczura, z motywami halloweenowymi. Zrobiłam też jesienne potpourri, wyjęłam dawno nie używane świece zapachowe i ulubione ocieplane ciuchy. I najważniejsze: dobrałam się do stosiku książek, które specjalnie odkładałam przez cały rok, żeby sięgnąć po nie dopiero w długie jesienne wieczory. Takich o dawnych wierzeniach, o czarownicach, duchach i istotach demonicznych, a nawet o przerażających zbrodniach. Właśnie teraz jest na nie najlepszy moment w roku.

Gdy światło wygra z ciemnością, nastrój się odmieni.