niedziela, 24 października 2021

[123] Świętokrzyskie czaruje (cz. II)

 
[Jeśli chcesz przeczytać poprzednią część posta, kliknij tutaj.]
  

26.07
O tym dniu niczego na bieżąco nie zanotowałam, ale sądzę, że warto skrobnąć kilka słów, żeby zachować go w pamięci. Odwiedziliśmy bowiem dwa miejsca mniej popularne, których próżno szukać w zestawieniach największych atrakcji okolicy Kielc: Jaskinię Zbójecką w okolicach Łagowa i pałac Tarłów w Podzamczu Piekoszowskim.
Jaskinia Zbójecka nie jest tak oblegana przez turystów jak jaskinia Raj czy te na Kadzielni - nie trzeba kupować biletu ani zapisywać się z kilkudniowym wyprzedzeniem na określony dzień i godzinę. Znajduje się w wąwozie Dule i należy do najdłuższych jaskiń w regionie świętokrzyskim. To właśnie z nią wiąże się legenda o zbóju Madeju. Na tablicy informacyjnej przeczytałam, że występują tam rzadkie w Polsce pająki i owady, a także trzy gatunki nietoperzy: nocek rudy, nocek duży i podkowiec mały. Wewnątrz znaleziono ceramikę pochodzącą prawdopodobnie z XI lub XII wieku. 
Pałac Tarłów to klimatyczne ruiny XVII-wiecznej rezydencji magnackiej. Według legendy zostało tam ukryte złoto konfederatów, którego nigdy nie odnaleziono. Chodząc po pałacu, nie szukałam jednak skarbu, tylko fotografowałam piękne fragmenty murów i wszędobylskie rośliny. Podobnie jak inne budynki pozostawione przez ludzi samym sobie, także i ten przejęła natura - znalazłam nawet młody jarząb, idealny dla moich gąsienic znamionówek.
W ruinach spotkaliśmy tylko trzy zwiedzające kobiety, a w jaskini parę z dziećmi, więc to idealne miejsca na krótkie, spokojne wycieczki.






 
27.07
Dzisiaj udało mi się w miarę wcześnie wstać (tak, w wolne dni dziewiąta to dla mnie wcześnie), więc dość żwawo wybraliśmy się do Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Tym razem zdecydowaliśmy się na fragment szlaku z Bodzentyna do Świętej Katarzyny, biegnący przez charakterystyczną Puszczę Jodłową. Trudnych podejść po drodze nie było, dlatego nie musiałam walczyć ze swoimi słabościami jak na Łysicy. W zamian szlak totalnie mnie zauroczył pod względem przyrodniczym i narobił mi takiego smaka na więcej, że następnym razem pewnie będę chciała przejść cały.
W czasie krótkiego spaceru zdążyliśmy zaobserwować trzy mrowiska, ropuchę i cztery małe ropuszki, ciekawe grzyby, przepięknego owada i największego ślimaka, jakiego dotąd w Polsce widziałam. Miałam przy sobie linijkę, więc Szczur jako dyżurny metrolog może potwierdzić: stwór mierzył około piętnastu centymetrów! Szok! 
 





 
Dlaczego w takim razie nie połakomiliśmy się na cały szlak? Ano dlatego, że umyśliliśmy sobie przed obiadem zobaczyć jeszcze zamek biskupów krakowskich w Bodzentynie. Niestety, ruiny tego zamku są w kiepskim stanie i grożą zawaleniem, więc nie da się się zbyt blisko do niego podejść. Na razie mury zostały tylko prowizorycznie zabezpieczone drewnianymi konstrukcjami i ogrodzone, żeby nikomu nie stała się krzywda. Przeczytałam jednak w Internecie, że podobno istnieją szanse na renowację zamku w najbliższych latach.




 
28.07
Nadszedł ostatni dzień pobytu w Kielcach. Zastanawiałam się, co moglibyśmy jeszcze zobaczyć, skoro po południu musimy zjeść obiad i spakować się. Ostatecznie zaproponowałam, żebyśmy wybrali się do rezerwatu Skałki Piekło pod Nakłaniem. Tamtejsze formacje skalne zaciekawiły mnie, gdy czytałam posty na blogach podróżniczych.
Do rezerwatu z Kielc jedzie się niecałą godzinę, a później niebieski szlak przez las powinien  doprowadzić wędrowca do celu. Niestety, nas nie doprowadził. Prawdopodobnie byliśmy już niedaleko środka lasu, gdzie znajdują się skałki, kiedy natknęliśmy się na... zakaz wstępu i plac budowy, których nijak nie dało się ominąć. Myślę, że to raczej tymczasowe, ale poczułam się rozczarowana i zła na ludzi. Nie rozumiem, dlaczego informacji o niedostępności drogi do skałek nie można było umieścić na samym początku szlaku, żeby człowiek nie szedł na darmo. Przez to, że przeszliśmy większość tego szlaku, nie mieliśmy już czasu na zmianę planów. Sama droga przez las była przyjemna, zacieniona, ale nie tak atrakcyjna przyrodniczo jak na przykład szlak przez Puszczę Jodłową.
Aby trochę więcej skorzystać na tej wycieczce, w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Zagnańsku - miejscowości, gdzie rośnie słynny dąb Bartek. Muszę przyznać, że na początku trochę mi się nie chciało. Bartka widziałam już kilka lat temu, a po nieudanej wyprawie buzowały we mnie negatywne emocje. Dobrze się jednak stało, że posłuchałam Szczura, bo widok wiekowego drzewa poprawił mi humor. Staruszek przeżył kolejnych parę lat bez szwanku i oby tak zostało jak najdłużej.
Przed odjazdem wykorzystałam czas, gdy Szczur drzemał, żeby zajrzeć do pobliskiego ogrodu botanicznego. Wprawdzie nie miałam czasu na dokładne obejście całego terenu i obejrzenie wszystkiego, ale towarzystwo roślin pomogło mi zrelaksować się przed podróżą samochodem. Największe wrażenie zrobiły na mnie kwiaty jeżówki, które przyciągały całe rzesze rusałek i trzmieli. Może warto zastanowić się nad zasadzeniem tej rośliny w ogrodzie rodziców!
 
 





 

niedziela, 17 października 2021

[122] Świętokrzyskie czaruje (cz. I)

 
Dość długo zastanawiałam się, gdzie pojechać w tegoroczne wakacje. Po zeszłorocznym kryzysie i niełatwej wiośnie nie czułam się na tyle pewnie, żeby udać się w zupełnie nowe miejsce, ale nie chciałam też przez całe lato ograniczać się do jednodniowych wypadów. Rozważałam kilka miejsc, aż w końcu postawiłam na Góry Świętokrzyskie. Minęły cztery lata od poprzedniego wyjazdu ze Szczurem w te okolice, a ponieważ okolice Kielc mnie wtedy urzekły, uznałam, że to dobry pomysł. 
 
W spotach reklamowych promuje się województwo świętokrzyskie hasłem "Świętokrzyskie czaruje" - i to prawda. Nie do końca uświadamiam sobie, co składa się na atmosferę, która mnie tam przyciąga i działa tak kojąco, ale moim zdaniem trudno o lepsze hasło.

 
23.07
Od wczorajszego wieczoru jesteśmy w Kielcach i bardzo mnie to cieszy. Co prawda, wczoraj mimo starań nie obeszło się bez stresu przed podróżą i buntu brzucha, ale już na spacerze przed snem poczułam odprężenie.
W nowym miejscu, zaraz na parkingu, powitał nas sympatyczny zwierz - jeż. Na zdjęciu zrobionym mu po ciemku niewiele widać (tylko jeśli maksymalnie rozjaśnię ekran), ale musiałam je pstryknąć, bo się ucieszyłam. Już od paru lat nie spotkałam jeża, więc uważam to nieoczekiwane spotkanie za dobrą wróżbę. Jako drugi wyszedł nam na powitanie przemiły gospodarz, mimo późnej pory zagadując nas na amen.
Pomieszkujemy w miejscu, które już znam, a w którym moim zdaniem w powietrzu unosi się magia. I nie mam tu na myśli świętokrzyskich podań o czarownicach i o diabłach, tylko kojącą atmosferę. Jesteśmy w jednym z największych polskich miast, tymczasem w bliskim sąsiedztwie jest park krajobrazowy, trochę dalej rezerwat. Przed snem za oknem mojego pokoju zbiera się orkiestra koników polnych, a rano budzą mnie głośne okrzyki kur.
Po wczorajszym dniu byliśmy bardzo zmęczeni, więc rano wygrzebaliśmy się późno, na totalnym luzie. W hotelu już nikogo z gości nie było, kiedy udawaliśmy się zwiedzać, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Cudownie jest nie czuć presji. Wyjątkowo odpuściłam sobie nawet zajmowanie się gąsienicami, nakarmionymi obficie przed wyjazdem.
Pojechaliśmy na Kadzielnię - wzgórze zbudowane z wapieni, na którym znajduje się rezerwat przyrody. Mimo bliskości tego miejsca ostatnim razem nie zwiedziliśmy go, chyba po prostu zabrakło nam czasu na wszystkie tutejsze atrakcje. Jak rzecze Wikipedia, Kadzielnia mogła być pogańskim miejscem kultu, ale nie ma na to przekonujących dowodów. Pewne jest to, że przez lata eksploatowano tu skały wapienne, a obok Jeziora Szmaragdowego, które powstało w dawnym kamieniołomie, trudno przejść obojętnie. Niestety, nie udało nam się zwiedzić jaskiń, bo obowiązuje tam rejestracja. Poszliśmy na górę najwyżej jak się dało bez wspinaczki, a w drodze powrotnej popatrzyliśmy na okolicę z miejsca widokowego u stóp pomnika. Trochę brakuje tam tabliczki informacyjnej - dopiero Wikipedia powiedziała mi, że jest to pomnik Bojowników o Wyzwolenie Narodowe i Społeczne.
 
 


 
 
 
 
Na terenie rezerwatu widziałam mnóstwo motyli: pawiki (ich było najwięcej, szczególnie w jednym miejscu, gdzie okupowały nieznaną mi kwitnącą roślinę), admirały, bielinki, jednego modraszka.
Wieczorem Szczur zabrał mnie na spacer po okolicy, czyli do lasu wchodzącego w skład parku krajobrazowego. Po drodze zobaczyliśmy klasztor na Karczówce i kilka kapliczek, zahaczyliśmy też o punkt widokowy z panoramą Kielc. Oj, niełatwo mi było iść kamienistą ścieżką po zmroku, zwłaszcza że odzwyczaiłam się zupełnie od chodzenia po jakimkolwiek trudniejszym terenie. Trzy razy miałam skurcze mięśni pośladków. Ale z pomocą Szczura dałam radę i to jest najważniejsze.

25.07
Wczoraj zdobyliśmy Łysicę. Mam sentyment do tej góry, bo był to bodajże drugi z kolei szczyt, na który o własnych siłach weszłam. W przeciwieństwie do poprzedniego razu, miałam na sobie porządne górskie buty, więc wchodziło i schodziło mi się lepiej. Owszem, niektóre odcinki przysparzały mi trudności, szczególnie ostatni, gdzie idzie się między największymi kamieniami. Każde wyjście w góry traktuję jako okazję do kontaktu z przyrodą, ale też jako wyzwanie dla mojego układu przedsionkowego i koncentracji uwagi. Kiedy udaje mi się zrobić coś, co wymaga pokonania własnych słabości, na przykład przełamania obaw przed utratą równowagi, jestem z siebie dumna. Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież chodzę po prostych trasach. Cóż... obiektywnie znaczy obiektywnie, a mój układ przedsionkowy ma swoją skalę i to w niej zdobywam punkty. 

 






Niestety, reszta dnia nie pozwoliła mi wypocząć po wycieczce w góry. W hotelu, gdzie wynajmujemy pokoje, odbywało się wesele. Przez cały dzień zza mojego okna dobiegało irytujące buczenie wentylatora, a wieczór był mocno dyskomfortowy sensorycznie. Nie wiem, co bardziej mnie denerwowało - głośne basy, których nie cierpię, krzyki bawiących się ludzi czy hołubce o drugiej w nocy. Miałam nadzieję, że godzinę po oczepinach towarzystwo zacznie się rozchodzić, jak to zwykle bywało na weselach w mojej rodzinie. Gdzie tam! - wyszło na jaw, że górale potrafią się bawić do bladego świtu. Im bardziej goście byli pijani, tym donośniej krzyczeli i śpiewali (między innymi "Aaaalee za to nieedziela, nieeedziela będzie dla nas"). Nie zrobiłam wieczorem nic dla siebie poza nakarmieniem gąsienic, nawet na czytaniu nie umiałam się skupić. W końcu o drugiej wzięłam lek nasenny i padłam na łóżko. Nie wiem, o której impreza się skończyła, ale na szczęście lek zrobił swoje - szybko zasnęłam. Cztery godziny później obudziła mnie błoga cisza. Otworzyłam na chwilę oczy, sprawdziłam godzinę na ekranie telefonu i ponownie zasnęłam.
W związku z nocnymi hałasami dzisiaj zorganizowaliśmy sobie dzień bardziej luzacko. Na obiad umówiliśmy się wcześniej, po obiedzie poodpoczywaliśmy osobno, wieczorem połaziliśmy po okolicy... Najważniejszym punktem dnia było zwiedzanie zamku w Chęcinach. Jeżeli znacie historię o tym, jak królowa Bona w pośpiechu wyjechała z Polski, zabierając ze sobą drogocenny skarb, to może Was zaciekawi, że właśnie w Chęcinach przechowywała swoje kosztowności.
Obecnie próżno szukać na zamku skarbów z lat jego świetności, ale z wież roztacza się piękna panorama okolicy. W sezonie letnim po dziedzińcu przechadzają się pracownicy zamku w średniowiecznych strojach, między innymi zaskakująco sympatyczny kat. Można też przymierzyć elementy rycerskiej zbroi, zakuć się w dyby, sfotografować się z koniem lub Kostkiem, zobaczyć krzyżackiego jeńca czy popodziwiać herby szlacheckie. Część atrakcji może się wydawać dziecinna, ale czemu by się trochę nie powygłupiać?
Miałam dzisiaj wymarzoną pogodę do fotografowania zamku. Początkowo nic nie zapowiadało takiego obrotu spraw - od rana prażyło słońce, na niebie nie wisiała ani jedna większa chmura. Spodziewałam się, że podczas naszej wycieczki w samo południe zdjęcia wyjdą beznadziejnie. Jakże się zdziwiłam, gdy po naszym wejściu na teren zamku nagle zerwał się silny wiatr! Z minuty na minutę zrobiło się pochmurno. Dzięki temu zamek zapozował dokładnie tak, jak lubię najbardziej.




 

środa, 6 października 2021

[121] Pamiętniki lipcowe

 
[TRIGGER WARNING: W poście znajdują się wzmianki o pajęczakach wraz z ich zdjęciami.]

 
04.07
Już od tygodnia mam wakacje, ale chyba dopiero dzisiaj zaczęłam to odczuwać w pełni. Po trybie życia z ostatnich dwóch, trzech miesięcy mojemu organizmowi trudno było załapać, że oto już nie trzeba nigdzie się spieszyć i wywierać na siebie żadnej presji. Przez kilka dni wciąż czułam tę presję, żeby wszystko robić jak najszybciej i jak najefektywniej, w postaci nerwowych sygnałów płynących z mojego brzucha. Dopiero gdy wczoraj brzuch całkowicie się zbuntował, zauważyłam wyraźną poprawę.
Tegoroczne lato zaczęło się nietypowo, jako że pierwsze dwa tygodnie wakacji spędzam na Śląsku. Miałam możliwość przenieść się do Nory, ale Szczur trochę później zaczyna urlop, bo czeka go jeszcze kilka dni służbowego wyjazdu. Wolałam zostać w domu na wsi niż spać sama w pustym mieszkaniu, do czego nie jestem w ogóle przyzwyczajona. Tak więc moje dni są na razie na tyle podobne do siebie, że czasem nie jestem świadoma, jaki mamy dzień tygodnia. Staram się codziennie posprzątać kawałek pokoju i wyjść na spacer po okolicy. Przychodzi mi to trudniej niż zazwyczaj, zwłaszcza że wciąż mam zwiększone zapotrzebowanie na sen w ciągu dnia, ale daję radę. Bywa, że wynagradzają mi to ciekawe obserwacje przyrodnicze. Zaczynam też powoli nadrabiać zaległości w czytaniu, słuchaniu muzyki i oglądaniu anime.
W poprzedni weekend, właściwie od razu po zakończeniu roku szkolnego, pojechaliśmy ze Szczurem do Bielska-Białej. Była to moja inicjatywa. Zależało mi, żeby spędzić razem trochę czasu poza domem przed wyjazdem gryzonia za granicę. Chciałam też zwiedzić kolejny fragment tego miasta, które bardzo polubiłam w czasach studenckich, i zapoznać z nim Szczura. W ciągu dwóch dni zdążyliśmy przespacerować się po centrum, zwiedzić dwie filie muzeum: Zamek Sułkowskich i Starą Fabrykę, odkryć stary cmentarz ewangelicki i znaleźć zaskakującą restaurację. Zdjęć jednak jeszcze nie będzie. Postanowiłam, że poświęcę temu wypadowi post albo dwa na blogu.
A na zdjęciu dzisiaj jest mały gostek, którego przyniosłam ze spaceru w swojej czapce z daszkiem. Zauważyłam go dopiero wtedy, gdy zaczął spacerować po daszku od spodu. Łobuz bardzo nie chciał opuścić upatrzonego lokum. Chował się jak tylko mógł. Poprosiłam Aleksandra o identyfikację, a on napisał, że to ślizgun z rodzaju Philodromus.
 
 
 
 
08.07
Prawdopodobnie nie uda mi się przejrzeć i uporządkować wszystkiego, co sobie zaplanowałam na czas przed wyjazdem. Nadal mam kompletnie rozwałkowany rytm dobowy, do czego jeszcze dokłada swoje trzy grosze upał. Przez większość dnia nie czuję na nic siły, a zasypiać chce mi się dopiero około czwartej nad ranem. Muszę wrócić do leku nasennego, a tak dokładne sprzątanie jak rok temu sobie odpuścić.
Wczoraj udostępniłam grafikę o odpuszczaniu, chyba od Anity. Kto zna mnie w realu, wie jednak, że z odpuszczaniem mam spore problemy. Nawet gdy nikt nie nakłada na mnie presji, jeżeli sama coś sobie umyślę i przyzwyczaję się do swojego planu, jest mi bardzo trudno pogodzić się z jego niewykonaniem. Tak już mam. Planowanie jest mi niezbędne do tego, żeby jako tako funkcjonować na co dzień, ale z drugiej strony może powodować, że funkcjonowanie się sypie, gdy plan nie wypala. Tym bardziej teraz, kiedy na większość planów zależnych od czynników zewnętrznych trzeba z góry brać poprawkę, przywiązuję się jeszcze mocniej do tych zależnych tylko ode mnie. Dlatego wrzucanie na luz i mówienie sobie: "nie musisz robić tego teraz", "możesz wrócić do tego za pewien czas" nie jest dla mnie wcale prostą sprawą. Już samo zrozumienie przyczyn swojego dyskomfortu wymaga ciągłej pracy nad samoświadomością, a co dopiero mówić o całej reszcie.
Co w związku z tym? Próbuję w głowie dzielić plany na mniejsze etapy i doceniać, że niektóre z nich ukończyłam. Przykładowo, udało mi się powołać do życia regały na materiały do rękodzieła i prac plastycznych. Zamówiłam, pomogłam tacie w składaniu, poprzenosiłam trochę pudeł - i jest. Jeden. Drugi też złożony, ale czeka, aż zrobimy więcej miejsca w pokoju, który ma się stać kuchnią. Tak czy siak, gratów pod nogami zauważalnie ubyło. Już nie ma ryzyka, że po wejściu do "upychalni" ktoś się potknie i zaryje nosem w pudła pełne szyszek albo plastikowych kwiatów. Krok do przodu.

12.07
Szczur wrócił z wyjazdu służbowego i zdążył już przywieźć mnie do Nory. Nieźle się zdziwiłam, gdy go zobaczyłam! Kilka dni temu stracił ząb, przez cały tydzień dużo pracował fizycznie, w ciągu dwóch dób prowadził samochód przez kilkanaście godzin... a tymczasem robi wrażenie znacznie bardziej wypoczętego i wesołego niż po każdym innym tygodniu pracy! Wniosek jest jeden: zamiast na uciążliwe konferencje przełożeni powinni go oddelegowywać do dźwigania ciężkiego sprzętu.
Mnie tymczasem udało się trochę odpuścić, jeśli chodzi o sprzątanie. Wysprzątałam kilka swoich szaf, ale sporo zakamarków zostawiłam. Zrezygnowałam też z trenowania jazdy na rowerze, bo wciąż nie mam wystarczająco dużo energii. Rower nie zając, będzie na mnie czekał.
W zamian zrobiłam kilka innych rzeczy dla siebie: ostrzygłam się na krótko, poszukałam nowych e-booków do nauki hiszpańskiego, odwiedziłam bibliotekę. Kiedy czułam się na siłach, chodziłam na spacery. Do tego pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna spędziłam kilka wieczorów na muzycznych poszukiwaniach.
Ogólnie prawie codziennie w jakichś momentach dnia towarzyszy mi muzyka, ale nie umiem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio szukałam jej sama i przesłuchiwałam całe albumy. Od dawna słuchałam tego samego, dodając tylko pojedyncze utwory zasłyszane na fejsie czy YT. Po zeszłorocznym kryzysie poczułam jednak potrzebę zmian - jakoś nieprzyjemnie mi się słucha kawałków, które  towarzyszyły mi zeszłego lata. I tak odkryłam, że wiele moich ulubionych zespołów z czasów nastoletnich nadal tworzy muzykę, a niektórzy artyści wydali po parę albumów, odkąd zaczęłam pracować. Przesłuchałam te albumy i stworzyłam sobie nową podróżniczą playlistę.
A w Warszawie przywitała mnie burza. W zasadzie oglądaliśmy błyskawice rozświetlające niebo już na kilkadziesiąt minut przed stolicą, z autostrady. Powiedziałam Szczurowi, że czuję się przez to trochę jak w Sylwestra.
- Tylko że tym razem szczur jest trzeźwy - zauważył Szczur.

16.07
Pogoda jaka jest, każdy widzi, słyszy i czuje. Zwłaszcza czuje, bo od kilku dni chyba cała Polska zmaga się z wysokimi temperaturami i gwałtownymi burzami.
Moim zdaniem, na miano najmniej komfortowego dnia zasłużyła środa, gdy z okien buchał żar na miarę państw arabskich. Powietrze na dworze zdawało się tak gęste, jakby można je było kroić. Jeśli nawet taki antyfan klimatyzacji jak ja włącza ją na pewien czas co kilka godzin, to znaczy, że sytuacja jest niecodzienna. W tym dniu klima okazała się niezbędna, żeby funkcjonować, a co dopiero mówić o jako takim stanie psychicznym. Na szczęście wieczorem miło spędziliśmy czas z Asią, Tomaszem i Mistrzem Zen, którzy mimo nieprzyjaznego klimatu przyjęli nasze zaproszenie. Bardzo, bardzo mi już brakowało spotkań w realu z ulubionymi ludziami!
Mniej duszny, ale równie gorący poniedziałek wykorzystałam, żeby połazić po galerii handlowej. Kupiłam sobie dwie pary adidasów i kilka książek, w tym prezent urodzinowy dla Szczura.
Wczoraj wieczorem pojechaliśmy ze Szczurem do lasu, żeby wypuścić kilkadziesiąt małych gąsieniczek i co najmniej tyle samo jaj. Na spacerze znalazłam gąsienicę przepięknej ćmy, pyszałka oriona, która siedziała sobie w niecodziennym miejscu - na drewnianej barierce. Liczyłam na długi spacer z powrotem po zmroku, jednak po godzinie usłyszeliśmy nieśmiałe grzmoty. Dla bezpieczeństwa szybko wycofaliśmy się z lasu. Burza tymczasem znowu postraszyła i nie przyszła przez całą noc. W międzyczasie my urządziliśmy sobie queerowy wieczór.
Po dziewiątej rano obudziła nas burza. Zazwyczaj budzę się tu niedługo później, ale dzisiaj żadne z nas nie było na taką pobudkę przygotowane, bo wczoraj queerowaliśmy do trzeciej w nocy. Obudziłam się z bólem łapek. Zrobiłam wszystko, co konieczne (zakupy w piekarni, obiad, mini sprzątanko w kuchni), a przez resztę dnia pokładam się na wszelkich możliwych meblach. Czekamy na kuriera. Zastanawiam się, czy szczęście się do nas uśmiechnie i przyjedzie on na tyle wcześnie, żeby udało się spędzić czas na dworze. Temperatura około dwudziestu trzech stopni jest zbyt przyjemna, żeby cały dzień przesiedzieć w bloku. Accio odkurzacz!
PS Kaczki krzyżówki z parku znowu mają młode. Cuteness overflowing ❤
 
 
 

17.07
Leżę w łóżku przykryta prześcieradłem. Chwilę wcześniej zadzwonił budzik, ale daję sobie jeszcze kilka minut na rozbudzenie się, w końcu mam urlop. Nie muszę zrywać się na równe nogi po pierwszych dźwiękach alarmu.
Do pokoju wchodzi Szczur.
- W kuchni, w tym kubku przykrytym talerzykiem jest Safonid.
- Co? - zastanawiam się półprzytomnie.
- Gdy się obudziłem, coś chodziło mi po włosach. Strzepnąłem to lekko i wtedy Safonid prawie wpadł mi do oka. Nie chciałem cię budzić, dlatego włożyłem go do kubka.
Dobrze, że nie hoduję jadowitych pająków.

20.07
Z serii "Normalny związek, normalna rozmowa": Relatywizm
Przechodzę obok Szczura i o mały włos nie potykam się o jego nogę, która znienacka pojawiła się na mojej drodze.
Ja: Eeej!
Szczur: No co? Ja tu tylko stałem, a ty nadepnęłaś mi na nogę.
Ja: Nie, to ty mi podstawiłeś nogę.

Dzisiaj zatęskniłam za swoją skromną kolekcją minerałów i kamieni szlachetnych.
Pojechaliśmy do Muzeum Ziemi PAN. Będąc w stolicy w wakacje czy ferie zimowe, zawsze staram się odwiedzić jakieś muzeum, w którym jak dotąd nie byłam. A jest w czym wybierać, bo chociaż zwiedziłam ich już sporo, lista jakimś tajemniczym sposobem wydaje się ciągle wydłużać zamiast skracać. Muzeum Ziemi musiało na nas poczekać dość długo ze względu na godziny otwarcia (pora przed obiadem to dla nas najmniej komfortowy czas na wyjścia). Udało nam się jednak jakoś pozbierać.
Zarówno pod względem tematyki, jak i sposobu jej przedstawienia Muzeum Ziemi bardzo przypomina Muzeum Geologiczne. Na wystawach dominują gabloty z minerałami i długie opisy, które moim zdaniem nie sposób przeczytać w czasie krótkiej wizyty. Czytałam więc to, co uznałam za najważniejsze, a przez resztę czasu podziwiałam eksponaty. Zrobiłam zdjęcia tym, które najbardziej mi się podobały. Wtedy właśnie zatęskniłam za swoją kolekcją, bo nagle poczułam potrzebę, żeby rozłożyć na stole swoje minerały, swobodnie poczuć je dotykiem i popatrzeć na nie pod różnymi kątami.
 
 



 
Spośród wystaw stałych najbardziej wciągnęła mnie najdłuższa, "Procesy kształtujące oblicze Ziemi". Mogłabym tam chodzić i chodzić. Szkoda, że gdy uczyłam się o tych procesach na geografii w gimnazjum czy liceum, podawano nam tylko suche fakty z podręcznika. Nie mieliśmy okazji zobaczyć na żywo różnych rodzajów skał, mimo że musieliśmy zapamiętać tabelkę o nich. Bardzo charakterystyczna jest wystawa meteorytów, prezentowanych w ciemności. Odpowiednio rozmieszczone lampy wydobywają z kawałków meteorytów niesamowite refleksy.
Obok głównego budynku muzeum znajduje się drugi, przeznaczony głównie na wystawy czasowe. Obecnie można tam zobaczyć trzy: "Barwny świat minerałów", "Wielkie ssaki epoki lodowcowej", "Chmury i nocne niebo". O nocnym niebie co prawda nie znalazło się zbyt wiele informacji, ekspozycja przede wszystkim zaznajamia z wyglądem i cechami najczęściej występujących chmur. Jeżeli ktoś byłby zainteresowany, autorem większości zdjęć z wystawy jest Marek Wierzbicki - być może da się podejrzeć jego twórczość w sieci. Na końcu porównałam swój wzrost do nogi słonia leśnego i poczułam się malutka jak mrówka. 
Dookoła rozciąga się park Marszałka Rydza-Śmigłego, miejsce ciche, kojące i najwyraźniej atrakcyjne dla zwierząt. Spotkaliśmy goniące się dookoła drzewa wiewiórki i parę rusałek.
 
 
 

22.07
Trochę po dwudziestej drugiej staliśmy ze Szczurem na balkonie, gdy na patio pojawił się mężczyzna. Usiadł na ławce i zaczął głośno mówić do telefonu:
- Nie, nie będę chodził do psychologa. Nie przeszkadza mi, że już byłem, ale nie chcę. Nie będę chodził do psychologa!
Jako mimowolny świadek rozmowy poczułam się nieco skrępowana, więc zaproponowałam Szczurowi szeptem:
- Chodźmy do środka, głupio tak słuchać czyjejś intymnej rozmowy.
Później zaczęłam się jednak zastanawiać, czy temu człowiekowi faktycznie by to przeszkadzało. Z jednej strony, z psychologiem rozmawiać nie chce, ale potencjalnie podzielił się tą informacją z mieszkańcami paru bloków. Z drugiej strony, pamiętam, jak czując się bardzo źle, kilka razy w ciągu jednej nocy dzwoniłam do domu z pokoju hotelowego i opowiadałam ze szczegółami o swoich lękach i objawach psychosomatycznych, kompletnie się nie przejmując, czy ktoś słyszy. Było mi już wszystko jedno. Czasem człowiek może czuć się tak źle, że nie myśli o swojej prywatności, bo to ponad jego siły. Dlatego jednak nie chciałam tego słuchać.

27.07
Zainspirowana dzisiejszym spacerem oraz dyskusją u Uriela, zainteresowałam się, co mówią badania naukowe na temat tego, dlaczego komary gryzą niektórych częściej niż innych. I okazało się, że niektóre powody są ciekawe.

31.07
Z cyklu "Normalny związek, normalna rozmowa":
Szczur: Zobacz, jaki pająk!
Nad łóżkiem Szczura siedzi stworzonko o odnóżach długich na kilka centymetrów.
Ja: I co z nim? Chcesz go zabić?
Sz.: Nie.
Ja: Może wynieś go na balkon.
Sz.: Nie, on mi nie przeszkadza.
Ja: A jeśli zaczniesz chrapać, będziesz otwierał usta i on wejdzie do środka?
Sz.: To będzie wkładka mięsna.
 
Wieczorem Aleksander uświadomił nas na fejsie, że zaobserwowany pajęczak to nie pająk, tylko kosarz.  Zainteresowanych odsyłam do Wikipedii.