piątek, 21 września 2018

[61] Pamiętniki sierpniowe


1.08
Odhaczyłam kolejny punkt na mojej prywatnej liście muzeów do odwiedzenia, którą noszę w głowie: Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Zwiedzenie go kosztowało mnie i Szczura sporo mamony, a to dlatego, że zajęło nam aż dwa dni. Pierwszego dnia nie udało nam się dotrzeć nawet do II wojny światowej, dlatego wybraliśmy się jeszcze raz. I nie żałuję! 
Muzeum robi wrażenie. To ogromny, nowoczesny moloch, pełen informacji, z którymi nigdy wcześniej się nie zetknęłam. Jeżeli muzea wciąż jeszcze kojarzą się komuś z nudnymi statystykami, na pewno stamtąd podobnych wrażeń nie wyniesie - nie brakuje okazji do kontaktu z jednostkowymi historiami (osobiście do takich historii mam najlepszą pamięć), a interaktywnych eksponatów jest całe mnóstwo. W niektórych salach było wręcz tyle do oglądania, czytania i dotykania, że nie wiedziałam, w jakiej kolejności zwiedzać.
Nie wątpię, że większości neurotypowych wystarcza jeden dzień w Muzeum Historii Żydów Polskich, zwłaszcza jeśli korzystają z usług przewodnika. Dla mnie taka ilość bodźców wzrokowych nie jest łatwa do udźwignięcia, przez co zmuszanie się do zwiedzania szybciej mogłoby skończyć się meltdownem. Jeżeli ktoś woli chodzić po muzeum w niespiesznym tempie, nie pomijając prawie żadnych eksponatów, a do tego szybko przestymulowuje się wzrokowo, szczerze polecam przeznaczyć na tę wycieczkę dwa dni.




2.08
W nocy, niedługo przed położeniem się spać, wyrżnęłam małym palcem u lewej nogi o kant łóżka. Bolało paskudnie, jak zawsze w przypadku uderzenia w stopę, bo stopy są jakoś wyjątkowo wrażliwe na ból. Prawie do czwartej siedziałam na łóżku, przykładając lód do palca. Obudziłam się o ósmej, więc jestem naprawdę niewyspana.
Moja koordynacja wzrokowo-ruchowa pozostawia wiele do życzenia. Ciągle się o coś obijam, pomimo że wiem przecież, gdzie meble stoją. Zwłaszcza nogami. Nie poruszam się wcale szczególnie szybko czy impulsywnie. Mam problemy z oceną odległości w przestrzeni - zawsze wydaje mi się, że od mojej nogi do mebla jest dalej, niż w rzeczywistości jest.
Najgorsze jest to, że już raz zdarzyło mi się niemal identyczne zdarzenie w Norze, tylko przy innym łóżku - wtedy jednak poszłam spać bez okładów i potem bardzo długo miałam spuchnięty, okropnie posiniaczony palec. Od tego czasu staram się bardzo uważać, na przykład nie chodzić po Norze po ciemku. I znowu... Tym razem palec wygląda lepiej, ale boli podobnie i równie źle się chodzi. Nie wiem, co zrobić, żeby być w stanie chodzić na spacery z takim palcem, a nic mnie tak nie relaksuje jak spacery wieczorami.

(później)
Uff, jak gorąco... Puff, jak gorąco...
Siedzę sobie na osiedlowej ławeczce, wśród drzew, i czytam kolejny tom "Wiedźmina", bo na spacer pójść nie dam dziś rady. Nagle obok mnie przejeżdżają dwaj mali chłopcy na rowerach. Jeden wrzeszczy do drugiego, za którym nie może nadążyć, w charakterze wyzwiska: "Jesteś niewinnym wariatem!".
Tak sobie myślę... Ciekawe, co bardziej obelżywe: być uznanym za niewinnego czy za wariata?

4.08
Długo nie mogliśmy się ze Szczurem zdecydować, co ze sobą dzisiaj począć, aż w końcu pojechaliśmy na króciutką wieczorną wycieczkę do Czerska. Tamtejszy zamek należy do moich ulubionych - głównie ze względu na wspomnienia sprzed dwóch lat, kiedy wybraliśmy się tam razem po raz pierwszy - dlatego od dłuższego czasu wierciłam Szczurowi dziurę w brzuchu, żeby w któryś weekend odwiedzić Czersk ponownie. W sezonie letnim na zamku co weekend goszczą rekonstruktorzy, którzy organizują różnego rodzaju pokazy i warsztaty na temat życia w minionych epokach. Można między innymi przymierzyć elementy rycerskiej zbroi, postrzelać z łuku, kupić ręcznie robioną biżuterię czy wyroby pszczelarskie.
W Czersku kolejny raz przekonałam się, że dzięki leczeniu stawów jakość mojego życia zmieniła się diametralnie. Podczas gdy dwa lata temu wchodzenie na wieże po dziesiątkach wysokich schodów było dla mnie bolesne, bo łamało mnie w kolanach, tym razem dotarłam na górę błyskawicznie.




5.08
Nasza najnowsza wyprawa do Kampinosu upłynęła pod znakiem poszukiwania mogiły powstańczej. Udało się, choć zielony szlak, który miał nas doprowadzić do celu, w kluczowym momencie okazał się źle oznaczony i nadłożyliśmy 0,8 kilometra, zanim zdaliśmy sobie sprawę, że cel został gdzieś w tyle. Dzięki pomyłce odkryliśmy za to nadrzewną kapliczkę i przepiękne bagno. Łącznie przeszliśmy ponad 9 kilometrów.
Tym razem nie zauważyłam żadnych ciekawych motyli ani gąsienic, ale wycieczka obfitowała w spotkania z dzikimi zwierzętami. Pierwsza była sarna na skraju lasu, biegnąca całkiem niedaleko od nas. Później natknęliśmy się na padalca pełznącego ścieżką. Na końcu, wyjeżdżając z Puszczy, zobaczyliśmy z samochodu liska. W Puszczy znalazłam też cudowne pióra - jak poinformował mnie niezawodny Powszelatek, należały wcześniej do puszczyka i grubodzioba.






7.08
Zaadoptowałam modliszkę Genowefę.

8.08
Nadszedł czas na urbeksy!
Po dwóch latach od naszej poprzedniej wizyty pojechaliśmy zobaczyć, jak się mają bunkry, które odwiedziliśmy podczas jednej z pierwszych wspólnych wycieczek. Wtedy zaskoczył nas ulewny deszcz i Szczur ogrzewał mnie przytulaniem w jednym z bunkrów, ponieważ mocno zmarzłam.
Szczur stwierdził, że trochę się pozmieniało - niektóre miejsca zarosły roślinnością, gdzieniegdzie przybyło śmieci i innych śladów bytności ludzi. Ja natomiast spojrzałam na te bunkry z zupełnie innej perspektywy niż wtedy, podczas ulewy. Mają klimat - choć sporadycznie mija się innych ludzi, generalnie panuje spokój, jest cicho. Latem rosną tam piękne rośliny, między innymi wierzby o wyjątkowo zadbanych liściach (te z osiedla są zazwyczaj mocno poobgryzane) i dzikie róże. Wydaje mi się też, że przybyło graffiti. Ucieszyłam się, widząc, że mój ulubiony buldożek francuski zdobi ścianę do dzisiaj, że nikt go nie zniszczył.
W jednym miejscu Szczur przeniósł mnie przez trawy i to też było bardzo przyjemne
.






9.08
Ogromne połacie piasku, w którym można utonąć, charakterystyczny zapach dzikiej wody, ryby wyskakujące z wody, konary leżące na brzegu, a gdzieniegdzie nawet muszelki... Wczoraj na spacerze z Joanną, jej synkiem Mistrzem Zen i Szczurem przekonałam się, że w stolicy są miejsca, gdzie można się poczuć prawie jak nad morzem. Prawie, bo bez rozwrzeszczanych tłumów zagarniających każdy skrawek przestrzeni.
Komarom też się podobało - gryzły jak wściekłe.
A w drodze powrotnej, już po ciemku, spotkaliśmy na ulicy... jeża. Akurat w rocznicę dnia, gdy Szczur śpiewał jak najęty piosenkę o jeżu, którego przelecieć się nie da. 




10.08
Już dwudziesta trzecia, a jacyś idioci w okolicy na cały głos puszczają muzykę i wrzeszczą: "Pokaż d...!", "Pokaż ch...!". Co jest z tymi ludźmi?  

11.08
Minęła kolejna rocznica mojej rejestracji na postcrossing.com. Nie chce się wierzyć, że to już dziewięć lat...

Ostatnio Szczur kupił książkę, do której dołączona była zakładka z napisem: "Prawdziwi mężczyźni czytają książki".
Ale prawdziwi mężczyźni nie tylko czytają książki. Potrafią też oddać je na aukcje charytatywne! Postanowiłam zająć się logistyczną stroną tego przedsięwzięcia: fotografowaniem książek i wystawianiem ich na aukcje na rzecz Dagi. Nie podejrzewałam jednak, że gryzoń będzie skłonny pozbyć się aż tylu książek.
I dlatego od paru dni siedzę z nosem w książkach, w dodatku takich, które niezbyt mnie interesują. Cóż, jak się powiedziało "a", to trzeba też powiedzieć "b"!

13.08
Po czterech dniach walki z aparatem, laptopem i kurzem udało mi się wystawić na Allegro wszystkie książki przeznaczone przez Szczura na aukcje. Czyli łącznie siedemdziesiąt.

Dzisiaj dzwonił do mnie neurotypowy kumpel, z którym nie miałam kontaktu przez dwa miesiące.
W ciągu dziesięciu minut rozmowy kumpel zdążył:
- wypytać mnie, którzy z ludzi wyskakujących w Googlach po wpisaniu mojego nazwiska są moimi krewnymi,
- zapytać, czy Szczur już mi się oświadczył,
- zapytać, czy mój były chłopak ma już dziewczynę, i wyrazić swoje zdanie na ten temat,
- obgadać ze mną znajomą parę naukowców stosujących wątpliwe etycznie metody.
O nic innego niż ludzie kumpel nie pytał i o niczym innym nie opowiadał. A podobno to aspi mają obsesyjne zainteresowania!

15.08
Moja przyjaciółka Lawenda zaprosiła mnie do kociej kawiarni. O wizycie w takiej kawiarni marzyłyśmy obie jeszcze w czasach, gdy w Polsce nie istniała ani jedna, a my przeczytałyśmy o nich w Internecie. 
Troszkę się obawiałam hałasu, wiedząc, że Miau Cafe czasem oblegają tłumy, tymczasem okazało się, że koty mają ciekawy wpływ na ludzi: nawet gdy wszystkie stoliki są zajęte, ludzie zachowują się znacznie ciszej niż w innych znanych mi kawiarniach. Sam lokal jest natomiast tak klimatycznie i przytulnie urządzony, że na ten moment nie potrafię wyobrazić sobie nic bardziej klimatycznego i przytulnego.
Większość kotów spała, gdy przyszłam, ale wszystkie jak jeden mąż wstały w porze swojego posiłku, na godzinę czy półtorej przed zamknięciem kawiarni. Niektóre chętnie nawiązywały kontakt, podchodząc, łasząc się, a nawet próbując podkraść gościom ciastka. Moją ulubienicą została ogromna, puszysta, szylkretowa kotka o wyjątkowo władczym - nawet jak na kota - sposobie bycia. 
Zanim jeszcze dorośli mieszkańcy kawiarni obudzili się, a moja kumpela dotarła na miejsce spotkania, panie z personelu na pewien czas wniosły na salę kocięta. Kiedy te dwie żywiołowe kuleczki zaczęły figlować pośród stolików, same i z gośćmi, poczułam, jak moje serce topnieje w ułamku sekundy, a wszystkie wcześniejsze obawy ulatują gdzieś bardzo, bardzo wysoko. Oczywiście, ja też się z kociętami wybawiłam za wszystkie czasy. To był prawdziwy deszcz endorfin! Od wieków nie miałam okazji do bezpośredniego kontaktu z tak maleńkimi kotkami, ostatni raz chyba w czasach podstawówki. (Bestię przygarnęłam, gdy miał już około dziewięciu miesięcy).
Z Miau Cafe wróciłam nie tylko z kojącymi wspomnieniami, ale też z torbą pełną upominków od przyjaciółki i kubkiem, który kupiłam sobie na pamiątkę. Będzie jak znalazł do pracy.





Od 17 do 24 sierpnia byłam ze Szczurem w Tatrach. Postanowiłam, że temu wyjazdowi poświęcę osobny post.

27.08
"Jaka wygodna kończyna dolna! Moja ci ona! Nie puszczę do następnych wakacji!"
O, chciałabym teraz burzę... Tylko jej mi brakuje do szczęścia.




4 komentarze:

  1. Hej. Wspominałaś, że 19,5'C to dla Ciebie za mało. Z drugiej strony twierdzisz, że upały są nieznośna. A jak się zapatrujesz na siedzenie w saunie, gdzie jest 90'C ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm, a gdzie dokładnie napisałam, że upały są nieznośne? Pytam, bo nie pamiętam, a na upał narzekam raczej rzadko. Generalnie najbardziej lubię lato, tylko sporadycznie źle się czuję w duże upały (powyżej 30 stopni), bo mam problemy z sercem. Z tego samego powodu nie wiem, czy wytrzymałabym w saunie, mogłoby mi się zrobić słabo w tak gorącym i zaparowanym pomieszczeniu. Ale możliwe też, że niezbyt długi pobyt byłby dla mnie przyjemny, bo w łazience często kąpię się w wodzie, która zdaniem innych jest już gorąca. Faktem jest, że bardzo rzadko czuję stuprocentowy komfort termiczny, największy w temperaturze 22-25 stopni. Na zimno jestem bardzo nadwrażliwa, plus choruję na stawy i moje stawy bardzo "nie lubią" zimna. Ale tegoroczne lato, które trwało w zasadzie prawie pięć miesięcy, od maja do września, było dla mnie idealne :)

      Usuń
    2. Coś mi się przewidziało z tymi upałami, może ktoś inny z ZA pisał o męczącym lecie. Tak to jest, jak się nie ma ZA - pamięć długofalowa kuleje ;) A jeśli chodzi o sauny, to bywa różnie. Są takie półsuche, albo z lampami na podczerwień, gdzie jest ok. 60'C. Bywają typowo suche (sauny fińskie), gdzie jest 90-100'C, ale nie jest parno, tylko gorąco i duszno. Bywają też łaźnie parowe (sauny rzymskie), gdzie temperatura nieznacznie przekracza 50'C, ale jest aż siwo od pary.

      Usuń
    3. Poczytam o tym. Może kiedyś będzie okazja sprawdzić, czy mi to odpowiada.

      O męczącym lecie zapewne pisze i mówi sporo osób z ZA. Większość moich znajomych ze spektrum jest, w przeciwieństwie do mnie, zimnolubna.

      Usuń