Dzień pierwszy
Wczoraj w nocy przyjechaliśmy do Niemiec, do niedużej miejscowości w Szwajcarii Saksońskiej. To kolejne miejsce, w którym wiele lat temu zakochałam się od pierwszej pocztówki, a była nią jedna z moich pierwszych zdobyczy z Postcrossingu. Bardzo jestem ciekawa, czy rzeczywistość dorówna oczekiwaniom.
Pomieszkujemy tu w regionie Bad Schandau, który wziął swoją nazwę od miasteczka nad Łabą, znanego od początków XIX wieku ze swoich walorów uzdrowiskowych. Słowo "Bad" oznacza po niemiecku spa, uzdrowisko. Dodawano je w Niemczech do nazwy miejscowości, gdy oficjalnie uznawano ją za kurort.
Pierwszego dnia wstaliśmy jeszcze nie całkiem wypoczęci po kilkugodzinnej podróży, a ja do tego obolała w wyniku długiego siedzenia w jednej pozycji. Od rana zanosiło się na upał. Poprosiłam więc Szczura, żeby obmyślił dla nas jakąś niezbyt wymagającą wycieczkę, biorąc pod uwagę także możliwości Pięknej. Przy planowaniu Szczur skorzystał z artykułu "Hiking with dogs" na oficjalnej stronie Saksońskiej Szwajcarii.
Udaliśmy się samochodem do Dittersbach, dzielnicy miejscowości o przerażająco długiej i trudnej do zapamiętania nazwie: Dürrröhrsdorf-Dittersbach. Tam weszliśmy na szlak oznaczony żółtą kropką, który poprowadził nas urokliwą ścieżką wzdłuż rzeki Wesenitz (dopływu Łaby). Później, już po powrocie, doczytałam, że to miejsce nazywa się Lieblingstal, czyli Ulubiona Dolina. Po drodze minęliśmy kapliczkę świętego Huberta, gdzie najbardziej rzuciła nam się w oczy roztrzaskana figura. W dolinie zaobserwowaliśmy wiele motyli (zwłaszcza bielinków) i liczne skupiska gąsienic rusałki pawika na pokrzywach. Następnie, idąc przez cienisty las, napotkaliśmy kilka pomników i mostków, w tym Teufelsbrücke - Diabelski Most. Ku mojemu zdziwieniu, był to zupełnie niepozorny, mały mostek, który niczym się nie wyróżniał. Możliwe, że wiąże się z nim jakaś ciekawa legenda, inaczej trudno uzasadnić nazywanie go diabelskim.
Droga prowadząca w górę nie była bardzo stroma ani wymagająca, mimo to w pewnym momencie zaczęłam czuć się zmęczona. Upał dawał się we znaki, choć na szczęście szliśmy na przemian w słońcu i w cieniu, a w lesie wiał przyjemny wietrzyk. Regularnie zatrzymywaliśmy się, żeby napić się i dać pić Pięknej. Trochę dłużej odpoczęliśmy przy stawie o nazwie Drei Kastanien Teich. Rzeczywiście rosną tam trzy kasztanowce, niestety na całego zaatakowane przez szrotówka, tak samo jak w mojej rodzinnej miejscowości. Później poszliśmy dalej w górę. Na szczycie wzniesienia Schöne Höhe zastaliśmy bardzo ładny dworek, gdzie można skorzystać z punktu widokowego na wieży. Według instrukcji w Internecie, trzeba poprosić o klucz w pensjonacie obok, jednak Szczur zastał tam zamknięte drzwi. Poprzestaliśmy więc na zdjęciach dworku i ruszyliśmy w dół zgodnie z oznaczeniami. Po drodze mijaliśmy niedużą jaskinię, ale nie mieliśmy już łyżeczek na wejście tam. Od pewnego czasu myśleliśmy bardzo intensywnie o czekającym w domu jedzeniu i piciu.
Na koniec ciekawostka. Podczas wycieczki zauważyłam w kilku miejscach wzmianki o człowieku nazwiskiem von Quandt. Przechodziliśmy obok jego pomnika, przed dworkiem też pojawiło się to nazwisko. Nie wiedziałam, kto to. W domu przeczytałam, że Johann Gottlob von Quandt był artystą, historykiem sztuki i kolekcjonerem obrazów. Poznał osobiście Goethego i korespondował z nim. Wspierał też finansowo młodych, utalentowanych artystów z ubogich rodzin. To właśnie on zlecił budowę Belwederu - dworku na Schöne Höhe. Spoczywa na cmentarzu w Dittersbach.
Dzień drugi
Dzisiaj pojechaliśmy zobaczyć miejsce, które jest wizytówką Szwajcarii Saksońskiej i króluje na tutejszych pocztówkach - Bastei. To formacja skalna wznosząca się nad Łabą, znana z pięknych widoków i mostu z piaskowca wybudowanego w połowie XIX wieku.
Podobno Bastei i oglądane z tego miejsca krajobrazy inspirowały wielu malarzy i poetów. Obecnie raczej niełatwo znaleźć tam natchnienie, bo przez most codziennie przewalają się tłumy turystów - jeśli już, to raczej poza sezonem albo wcześnie rano. Znacznie łatwiej o przebodźcowanie niż o wenę twórczą. Widząc tłum na moście, Szczur zadecydował, że nie będziemy pchać się tam z Piesą. Poszłam sama, starając się na chwilę zapomnieć o możliwości utraty równowagi w tłumie i nacieszyć się pięknymi widokami. Zrobiłam mnóstwo zdjęć. Niestety, okazało się, iż ruiny zamku Neurathen są teraz wyłączone ze zwiedzania z powodu jakichś prac konserwatorskich. Nastawiałam się na wejście tam, więc poczułam się rozczarowana. Prawdziwy pech! Oczywiście z dawnej kamiennej twierdzy niewiele ostało się do współczesnych czasów, ale uwielbiam zamki.
Po powrocie zaproponowałam Szczurowi, aby też poszedł zobaczyć most, podczas gdy ja poczekam z Piękną. Zgodził się, ale bez entuzjazmu. Choć oboje nie przepadamy za byciem w tłumie, z naszej dwójki to Szczur szybciej przestymulowuje się w takiej sytuacji. Ja umiem do pewnego stopnia "odciąć się" mentalnie od tego, co dzieje się dookoła, jeśli bardzo mi na czymś zależy. Gorzej znoszę drobne niedogodności związane z temperaturą, głodem czy fakturą ubrań, niż krótkie przebywanie w tłumie. Szczur ma inaczej i nie potrafi rozluźnić się, gdy dookoła jest tłoczno. Jestem mu wdzięczna, że pomimo tego czasami zgadza się towarzyszyć mi do jakiegoś popularnego miejsca.
O wiele bardziej atrakcyjna dla Szczura i Piesy była druga część dzisiejszej wycieczki. Po "odhaczeniu" Bastei i moim ataku na sklepik z pocztówkami weszliśmy na szlak prowadzący przez wąwóz Schwedenlöcher. Szlak ten liczy około dziewięciuset schodów! Nie jest jednak trudny, zważywszy że poradziłam sobie bez moich czarnych butów do chodzenia po górach. Piękna radziła sobie jeszcze lepiej niż ja. Potrzebowała pomocy tylko na odcinku, gdzie schody w dół były metalowe - wtedy Szczur przeniósł ją na rękach. W czasie wędrówki spotkaliśmy co najmniej kilkoro innych ludzi z psami, zarówno maleńkimi, jak i dużymi. Wśród turystów nie brakowało Polaków. Oprócz niemieckiego i polskiego słyszałam też ukraiński, angielski, hiszpański czy portugalski.
(Ja: Jak myślisz, który naród najgłośniej beka w tym parku narodowym?
Szczur: Polacy?
Ja: Taaa... Na cały głos i w dodatku przy własnych dzieciach. Gdyby chociaż nie zdradzali, skąd są, ale nie... mówią "przepraszam" i już wszystko wiadomo.)
Im niżej schodziliśmy, tym robiło się chłodniej i bardziej wilgotno. Cały tydzień według prognoz ma być upalny, a my nie jesteśmy miłośnikami temperatur powyżej trzydziestu stopni, więc w wąwozie odetchnęliśmy. Od czasu do czasu dotykałam omszałych skał i nie mogłam uwierzyć, jak są zimne. Piękna też była tego świadoma. Kiedy robiliśmy postoje, opierała się o skały, co wyraźnie sprawiało jej przyjemność.
Nazwę "Schwedenlöcher" tłumacz Google przetłumaczył nam jako "szwedzkie dziury". Zastanawialiśmy się, jaka mogła być geneza tego dziwnego słowa. Faktycznie, widzieliśmy różnych kształtów otwory w skałach, ale czy na pewno o to chodziło? Szczur stwierdził, że owe dziury pewnie mają być szwajcarskie, a nie szwedzkie. Dopiero w nocy, szperając w necie, poznałam rozwiązanie tej zagadki. Wąwóz został tak nazwany, ponieważ w czasie wojny trzydziestoletniej mieszkańcy okolicznych miejscowości ukrywali się w nim przed Szwedami.
Dzień trzeci
Po wycieczce do Bastei i nocnym gotowaniu obudziłam się dopiero o jedenastej, a i to tylko dlatego, że wtedy obudził się Szczur. Mimo tak długiego odpoczynku oboje nie czuliśmy się najlepiej przez pierwszą połowę dnia. Nic poważnego, po prostu brzuchy trochę nam się zbuntowały. U mnie to normalny skutek doświadczenia wielu różnych emocji w ciągu kilku dni. Szczur zjadł coś, czego zwykle nie jada. Dość szybko opanowaliśmy sytuację, ale było za późno na daleką wycieczkę, a poza tym zwyczajnie nie mieliśmy na to energii. Spokojnie się wykąpaliśmy, zjedliśmy "na kwaterze" i wyszliśmy dopiero o siedemnastej. Może i dobrze się stało, bo upał dzisiaj był nieziemski. Otwierając drzwi na werandę, czułam, jak do pokoju wdziera się żar z piekła rodem.
Pojechaliśmy sobie z Piesą do miejscowości Lohmen, która jest nazywana "bramą do Saksońskiej Szwajcarii". Właśnie tam, w lesie, Szczur chciał zobaczyć niedużą elektrownię wodną. Ledwie wysiedliśmy z samochodu, spotkaliśmy sympatyczną panią z niewidomym pieskiem, a ona wskazała nam ukrytą wśród krzewów ścieżkę w dół. I rzeczywiście, weszliśmy tamtędy do lasu, po czym ścieżka poprowadziła nas wzdłuż urwiska. Na dole znajdował się zbiornik wodny. Szum wody przelewającej się przez zaporę słyszeliśmy już na początku ścieżki. Na drugim brzegu rozpościerały się skały, co skłoniło Szczura do rozmyślań o tym, jak trudno musiało być przed wiekami dotrzeć w podobne miejsce. W lesie napotkaliśmy kolejne formacje skalne i urokliwy mostek.
Według tabliczki informacyjnej, elektrownia wytwarza prąd dla około trzystu pięćdziesięciu gospodarstw domowych w Lohmen. Z drogowskazów dowiedziałam się natomiast, że ta niepozorna ścieżka jest częścią Malerweg, znanego "szlaku malarzy". Oczywiście, bardzo maleńką częścią, bo Malerweg, uznawany za jeden z najpiękniejszych szlaków w całych Niemczech, ma ponad sto kilometrów długości. Niespieszny spacer tamtędy dobrze nam zrobił. To zacienione i ciche miejsce, całkowite przeciwieństwo popularnych szlaków.
"Na kwaterze" odwiedzili nas dzisiaj liczni goście. Przed południem Szczur zawołał mnie do okna wychodzącego na werandę, żeby pokazać mi mysz. Mysz odpoczywała w kąciku i szybko zwiała, gdy Szczur otworzył drzwi. W mieszkaniu znalazłam też pasikonika i dwie śliczne ćmy, w tym sadzankę rumienicę (kiedyś taką wyhodowałam). Całkiem przyjemne towarzystwo!