środa, 20 listopada 2024

[169] Półmetek

 
Koniec października dopiero się zbliżał, gdy z pewnym zdziwieniem obserwowałam, jak znajomi z pracy podzielili się na dwa obozy. Jedni już na tydzień przed długim weekendem okazywali swoją sympatię dla Halloween, wstawiali zdjęcia w przebraniach na Fejsbuka i dekorowali, ile wlezie. Inni, przeciwnie, wyrażali dezaprobatę wobec przejmowania "amerykańskich" zwyczajów, używając memów i cytatów. Ulżyło mi, kiedy zamiast uśmiechać się do jednych i potakiwać drugim, mogłam wreszcie zacząć pakować się do Nory.

W moim małym świecie wrzesień i październik kręcą się głównie wokół pracy, gdzie w tym okresie dosłownie nie wiadomo, w co najpierw ręce włożyć. Zmiana czasu i listopadowe święta wyznaczają pewną granicę. Tempo życia jakby zwalnia, środek ciężkości wyraźnie przesuwa się w stronę domu i rodziny. Pojawiają się pierwsze nieśmiałe myśli o grudniowych świętach. Długie wieczory zachęcają do nadrabiania zaległości w nieco zakurzonych zainteresowaniach. W tym roku odczuwam to jeszcze bardziej niż zwykle, bo na jesień wyznaczyłam sobie parę zadań, które pochłaniają dużo czasu i energii, a efekty mogą przynieść dopiero w dalszej perspektywie. 

Po raz pierwszy od kilku lat nie zdołałam nawet zorganizować żadnych halloweenowych wymian pocztówkowych. Odkąd skrzynka pocztowa, którą mijałam w drodze do pracy, zniknęła, wysyłanie pocztówek stało się skomplikowane pod względem logistycznym. Z żalem myślałam, że tym razem nie będzie wystawki na Halloween, chyba że wykorzystam stare kartki. Tymczasem Dagmara wysłała mi tyle pocztówek w "strachowych" klimatach, ze szczurami i wiedźmami, że w pojedynkę urządziła całą moją wystawkę! Z kolei Ola przysłała mi pełen niespodzianek "box jesieniary", w którym znalazły się urocze drobiazgi: materiały papiernicze, naklejki, zakładki, woski zapachowe... Nie ma wątpliwości: dziewczyny potrafią czarować!








Jeśli miałabym zgadywać, co oprócz przewlekłego stresu zapamiętam z tegorocznej jesieni, to postawiłabym na wyjątkowo piękną pogodę. Po kilkunastu chłodnych wrześniowych dniach nastała prawdziwie złota polska jesień i trwała przez większość października. Popołudniami bywało nawet gorąco! Kiedy tylko mogłam, chodziłam z Piękną na spacery, podziwiając drzewa przystrojone różnymi odcieniami żółci i czerwieni. Jeszcze w październiku spotykałam owady: wybudzone rusałki, biedronki, pluskwiaki, pasikonika.

31 października mogłam być już od rana w Norze, co zdarza się raz na kilka lat. Szczur był w pracy, więc wykorzystałam czas na zaopatrzenie się w halloweenowe słodycze (Lidl przeżywał takie oblężenie, jakby o półtorej miesiąca za wcześnie rzucili karpia na Wigilię) i działania w kuchni. Postanowiłam zrobić Szczurowi niespodziankę i przygotowałam nadziewane warzywa według przepisu znalezionego w sieci. Na szczęście się udały, mimo że robiłam je pierwszy raz.

Wieczór upłynął nam bez szaleństw, ale wesoło. Między dziewiętnastą a dwudziestą pierwszą na osiedlu zaroiło się od przebierańców. Zza okien dobiegał radosny gwar, od czasu do czasu przerywany okrzykami, z których wywnioskowałam, że grupy przebierańców straszą się nawzajem. Do nas zapukało około osiemnastu osób: mała dziewczynka z tatą, dziewięcioro nastoletnich chłopców i grupa fantazyjnie umalowanych dziewczyn w różnym wieku. Nasłuchiwanie, czy ktoś idzie, było dla mnie prawie tak przyjemne jak w dzieciństwie czekanie na Świętego Mikołaja. 

A lampion z dyni? Mieliśmy, oczywiście. Co prawda był niezbyt duży i spóźniony o jeden czy dwa dni, ale był. I w dużym pokoju zniewalająco pachniało pieczoną dynią.









sobota, 5 października 2024

[168] W Szwajcarii Saksońskiej (cz. I)


Dzień pierwszy
Wczoraj w nocy przyjechaliśmy do Niemiec, do niedużej miejscowości w Szwajcarii Saksońskiej. To kolejne miejsce, w którym wiele lat temu zakochałam się od pierwszej pocztówki, a była nią jedna z moich pierwszych zdobyczy z Postcrossingu. Bardzo jestem ciekawa, czy rzeczywistość dorówna oczekiwaniom.
Pomieszkujemy tu w regionie Bad Schandau, który wziął swoją nazwę od miasteczka nad Łabą, znanego od początków XIX wieku ze swoich walorów uzdrowiskowych. Słowo "Bad" oznacza po niemiecku spa, uzdrowisko. Dodawano je w Niemczech do nazwy miejscowości, gdy oficjalnie uznawano ją za kurort.
Pierwszego dnia wstaliśmy jeszcze nie całkiem wypoczęci po kilkugodzinnej podróży, a ja do tego obolała w wyniku długiego siedzenia w jednej pozycji. Od rana zanosiło się na upał. Poprosiłam więc Szczura, żeby obmyślił dla nas jakąś niezbyt wymagającą wycieczkę, biorąc pod uwagę także możliwości Pięknej. Przy planowaniu Szczur skorzystał z artykułu "Hiking with dogs" na oficjalnej stronie Saksońskiej Szwajcarii.
Udaliśmy się samochodem do Dittersbach, dzielnicy miejscowości o przerażająco długiej i trudnej do zapamiętania nazwie: Dürrröhrsdorf-Dittersbach. Tam weszliśmy na szlak oznaczony żółtą kropką, który poprowadził nas urokliwą ścieżką wzdłuż rzeki Wesenitz (dopływu Łaby). Później, już po powrocie, doczytałam, że to miejsce nazywa się Lieblingstal, czyli Ulubiona Dolina. Po drodze minęliśmy kapliczkę świętego Huberta, gdzie najbardziej rzuciła nam się w oczy roztrzaskana figura. W dolinie zaobserwowaliśmy wiele motyli (zwłaszcza bielinków) i liczne skupiska gąsienic rusałki pawika na pokrzywach. Następnie, idąc przez cienisty las, napotkaliśmy kilka pomników i mostków, w tym Teufelsbrücke - Diabelski Most. Ku mojemu zdziwieniu, był to zupełnie niepozorny, mały mostek, który niczym się nie wyróżniał. Możliwe, że wiąże się z nim jakaś ciekawa legenda, inaczej trudno uzasadnić nazywanie go diabelskim. 









Droga prowadząca w górę nie była bardzo stroma ani wymagająca, mimo to w pewnym momencie zaczęłam czuć się zmęczona. Upał dawał się we znaki, choć na szczęście szliśmy na przemian w słońcu i w cieniu, a w lesie wiał przyjemny wietrzyk. Regularnie zatrzymywaliśmy się, żeby napić się i dać pić Pięknej. Trochę dłużej odpoczęliśmy przy stawie o nazwie Drei Kastanien Teich. Rzeczywiście rosną tam trzy kasztanowce, niestety na całego zaatakowane przez szrotówka, tak samo jak w mojej rodzinnej miejscowości. Później poszliśmy dalej w górę. Na szczycie wzniesienia Schöne Höhe zastaliśmy bardzo ładny dworek, gdzie można skorzystać z punktu widokowego na wieży. Według instrukcji w Internecie, trzeba poprosić o klucz w pensjonacie obok, jednak Szczur zastał tam zamknięte drzwi. Poprzestaliśmy więc na zdjęciach dworku i ruszyliśmy w dół zgodnie z oznaczeniami. Po drodze mijaliśmy niedużą jaskinię, ale nie mieliśmy już łyżeczek na wejście tam. Od pewnego czasu myśleliśmy bardzo intensywnie o czekającym w domu jedzeniu i piciu.
Na koniec ciekawostka. Podczas wycieczki zauważyłam w kilku miejscach wzmianki o człowieku nazwiskiem von Quandt. Przechodziliśmy obok jego pomnika, przed dworkiem też pojawiło się to nazwisko. Nie wiedziałam, kto to. W domu przeczytałam, że Johann Gottlob von Quandt był artystą, historykiem sztuki i kolekcjonerem obrazów. Poznał osobiście Goethego i korespondował z nim. Wspierał też finansowo młodych, utalentowanych artystów z ubogich rodzin. To właśnie on zlecił budowę Belwederu - dworku na Schöne Höhe. Spoczywa na cmentarzu w Dittersbach.






Dzień drugi
Dzisiaj pojechaliśmy zobaczyć miejsce, które jest wizytówką Szwajcarii Saksońskiej i króluje na tutejszych pocztówkach - Bastei. To formacja skalna wznosząca się nad Łabą, znana z pięknych widoków i mostu z piaskowca wybudowanego w połowie XIX wieku. 
Podobno Bastei i oglądane z tego miejsca krajobrazy inspirowały wielu malarzy i poetów. Obecnie raczej niełatwo znaleźć tam natchnienie, bo przez most codziennie przewalają się tłumy turystów - jeśli już, to raczej poza sezonem albo wcześnie rano. Znacznie łatwiej o przebodźcowanie niż o wenę twórczą. Widząc tłum na moście, Szczur zadecydował, że nie będziemy pchać się tam z Piesą. Poszłam sama, starając się na chwilę zapomnieć o możliwości utraty równowagi w tłumie i nacieszyć się pięknymi widokami. Zrobiłam mnóstwo zdjęć. Niestety, okazało się, iż ruiny zamku Neurathen są teraz wyłączone ze zwiedzania z powodu jakichś prac konserwatorskich. Nastawiałam się na wejście tam, więc poczułam się rozczarowana. Prawdziwy pech! Oczywiście z dawnej kamiennej twierdzy niewiele ostało się do współczesnych czasów, ale uwielbiam zamki. 
Po powrocie zaproponowałam Szczurowi, aby też poszedł zobaczyć most, podczas gdy ja poczekam z Piękną. Zgodził się, ale bez entuzjazmu. Choć oboje nie przepadamy za byciem w tłumie, z naszej dwójki to Szczur szybciej przestymulowuje się w takiej sytuacji. Ja umiem do pewnego stopnia "odciąć się" mentalnie od tego, co dzieje się dookoła, jeśli bardzo mi na czymś zależy. Gorzej znoszę drobne niedogodności związane z temperaturą, głodem czy fakturą ubrań, niż krótkie przebywanie w tłumie. Szczur ma inaczej i nie potrafi rozluźnić się, gdy dookoła jest tłoczno. Jestem mu wdzięczna, że pomimo tego czasami zgadza się towarzyszyć mi do jakiegoś popularnego miejsca. 







O wiele bardziej atrakcyjna dla Szczura i Piesy była druga część dzisiejszej wycieczki. Po "odhaczeniu" Bastei i moim ataku na sklepik z pocztówkami weszliśmy na szlak prowadzący przez wąwóz Schwedenlöcher. Szlak ten liczy około dziewięciuset schodów! Nie jest jednak trudny, zważywszy że poradziłam sobie bez moich czarnych butów do chodzenia po górach. Piękna radziła sobie jeszcze lepiej niż ja. Potrzebowała pomocy tylko na odcinku, gdzie schody w dół były metalowe - wtedy Szczur przeniósł ją na rękach. W czasie wędrówki spotkaliśmy co najmniej kilkoro innych ludzi z psami, zarówno maleńkimi, jak i dużymi. Wśród turystów nie brakowało Polaków. Oprócz niemieckiego i polskiego słyszałam też ukraiński, angielski, hiszpański czy portugalski.
(Ja: Jak myślisz, który naród najgłośniej beka w tym parku narodowym?
Szczur: Polacy?
Ja: Taaa... Na cały głos i w dodatku przy własnych dzieciach. Gdyby chociaż nie zdradzali, skąd są, ale nie... mówią "przepraszam" i już wszystko wiadomo.)
Im niżej schodziliśmy, tym robiło się chłodniej i bardziej wilgotno. Cały tydzień według prognoz ma być upalny, a my nie jesteśmy miłośnikami temperatur powyżej trzydziestu stopni, więc w wąwozie odetchnęliśmy. Od czasu do czasu dotykałam omszałych skał i nie mogłam uwierzyć, jak są zimne. Piękna też była tego świadoma. Kiedy robiliśmy postoje, opierała się o skały, co wyraźnie sprawiało jej przyjemność.
Nazwę "Schwedenlöcher" tłumacz Google przetłumaczył nam jako "szwedzkie dziury". Zastanawialiśmy się, jaka mogła być geneza tego dziwnego słowa. Faktycznie, widzieliśmy różnych kształtów otwory w skałach, ale czy na pewno o to chodziło? Szczur stwierdził, że owe dziury pewnie mają być szwajcarskie, a nie szwedzkie. Dopiero w nocy, szperając w necie, poznałam rozwiązanie tej zagadki. Wąwóz został tak nazwany, ponieważ  w czasie wojny trzydziestoletniej mieszkańcy okolicznych miejscowości ukrywali się w nim przed Szwedami.





Dzień trzeci
Po wycieczce do Bastei i nocnym gotowaniu obudziłam się dopiero o jedenastej, a i to tylko dlatego, że wtedy obudził się Szczur. Mimo tak długiego odpoczynku oboje nie czuliśmy się najlepiej przez pierwszą połowę dnia. Nic poważnego, po prostu brzuchy trochę nam się zbuntowały. U mnie to normalny skutek doświadczenia wielu różnych emocji w ciągu kilku dni. Szczur zjadł coś, czego zwykle nie jada. Dość szybko opanowaliśmy sytuację, ale było za późno na daleką wycieczkę, a poza tym zwyczajnie nie mieliśmy na to energii. Spokojnie się wykąpaliśmy, zjedliśmy "na kwaterze" i wyszliśmy dopiero o siedemnastej. Może i dobrze się stało, bo upał dzisiaj był nieziemski. Otwierając drzwi na werandę, czułam, jak do pokoju wdziera się żar z piekła rodem. 
Pojechaliśmy sobie z Piesą do miejscowości Lohmen, która jest nazywana "bramą do Saksońskiej Szwajcarii". Właśnie tam, w lesie, Szczur chciał zobaczyć niedużą elektrownię wodną. Ledwie wysiedliśmy z samochodu, spotkaliśmy sympatyczną panią z niewidomym pieskiem, a ona wskazała nam ukrytą wśród krzewów ścieżkę w dół. I rzeczywiście, weszliśmy tamtędy do lasu, po czym ścieżka poprowadziła nas wzdłuż urwiska. Na dole znajdował się zbiornik wodny. Szum wody przelewającej się przez zaporę słyszeliśmy już na początku ścieżki. Na drugim brzegu rozpościerały się skały, co skłoniło Szczura do rozmyślań o tym, jak trudno musiało być przed wiekami dotrzeć w podobne miejsce. W lesie napotkaliśmy kolejne formacje skalne i urokliwy mostek. 
Według tabliczki informacyjnej, elektrownia wytwarza prąd dla około trzystu pięćdziesięciu gospodarstw domowych w Lohmen. Z drogowskazów dowiedziałam się natomiast, że ta niepozorna ścieżka jest częścią Malerweg, znanego "szlaku malarzy". Oczywiście, bardzo maleńką częścią, bo Malerweg, uznawany za jeden z najpiękniejszych szlaków w całych Niemczech, ma ponad sto kilometrów długości. Niespieszny spacer tamtędy dobrze nam zrobił. To zacienione i ciche miejsce, całkowite przeciwieństwo popularnych szlaków.
"Na kwaterze" odwiedzili nas dzisiaj liczni goście. Przed południem Szczur zawołał mnie do okna wychodzącego na werandę, żeby pokazać mi mysz. Mysz odpoczywała w kąciku i szybko zwiała, gdy Szczur otworzył drzwi. W mieszkaniu znalazłam też pasikonika i dwie śliczne ćmy, w tym sadzankę rumienicę (kiedyś taką wyhodowałam). Całkiem przyjemne towarzystwo!









sobota, 21 września 2024

[167] Pamiętniki sierpniowe


4.08
W piątek poznałam kolejne ciekawe miejsce na mapie Warszawy - Fabrykę Norblina. To duży kompleks pełen lokali gastronomicznych, sklepów i punktów usługowych, który powstał w odnowionych budynkach dawnej fabryki wyrobów metalowych. Na trzecim piętrze znajdują się eleganckie kino i galeria Art Box Experience. Przechadzając się, można też przy okazji zwiedzić Muzeum Fabryki Norblina. Eksponaty rozproszone są po całym obiekcie i już na pierwszy rzut oka zachęcają, żeby do nich podejść. Nie miałam pojęcia, że w Warszawie istnieje takie muzeum, a Szczura na pewno zainteresowałby spacer tropem maszyn. Tym razem jednak umówiłam się w Fabryce Norblina z Olą, by pójść razem na wystawę o Fridzie Kahlo.
"Frida Kahlo. Życie ikony" nie jest typową wystawą, jakiej wyobrażenie przychodzi nam do głowy, gdy myślimy o konkretnym artyście. Przede wszystkim próżno szukać tam obrazów wiszących na ścianach. Wystawa koncentruje się na życiu Fridy i jej osobowości, a obrazy pojawiają się raczej jako elementy kolaży, animacji i innych form wyrazu. Myślę, że w ostatnich latach zdążyliśmy się już przyzwyczaić do wystaw angażujących wszystkie zmysły. Tutaj jednak twórcy poszli o kilka kroków dalej, jeśli chodzi o wykorzystanie nowoczesnych technologii. Nic nie jest statyczne, wszędzie coś się porusza, obrazy zmieniają się, gra nastrojowa meksykańska muzyka. Cała przestrzeń tętni życiem. Samemu też można stać się częścią tego życia - włożyć trójwymiarowe okulary, stworzyć swoje zdjęcie w stylu autoportretów Fridy czy pokolorować jej portret i wyświetlić go na ścianie w formie animacji.
Na osobną wzmiankę zasługuje seans w sali VR, gdzie po założeniu specjalnych okularów przeniosłyśmy się na dziesięć minut do innej rzeczywistości, oglądanej z perspektywy Fridy. Znalazłyśmy się w samym środku pokoju malarki, w łóżku, które po strasznym wypadku na długie miesiące stało się centrum jej świata. Następnie razem z tym łóżkiem odbyłyśmy podróż do świata wyobraźni, pełnego symboli i motywów charakterystycznych dla twórczości Fridy. Seans trwał zaledwie dziesięć minut, ale po odłożeniu sprzętu wydawało mi się, że byłam "tam" kilka godzin. Było to moje pierwsze doświadczenie z wirtualną rzeczywistością, bardzo pozytywne. Na stronie galerii widziałam ostrzeżenie dla osób z lękiem wysokości, ale ja go nie doświadczyłam - przeciwnie, podobało mi się wrażenie bycia wysoko nad ziemią. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to zbyt głośna muzyka w sali, która nakładała się na muzykę z seansu, zakłócając mi odbiór dźwiękowej części tego przeżycia. Raczej nie wynikało to z neuroatypowego postrzegania świata, bo po seansie Ola skarżyła się na to samo.








Po wystawie Ola przyjechała ze mną do Nory, również pierwszy raz. Po kilku latach namawiania w końcu się udało. Mogłam więc zapoznać ją z Piękną, a Piesa dość szybko przezwyciężyła nieśmiałość i pozwoliła na delikatne głaski. Oczywiście nie oparła się "kosteczce" z ręki nowej znajomej. Wyjęłyśmy z zamrażarki lody, poszłyśmy razem na spacer po osiedlu i po parku na zewnątrz, a później zjadłyśmy pizzę w towarzystwie Szczura. Zdążyłyśmy nawet zagrać w kilka wariantów potterowych Dobbli. Kiedy Ola opuszczała Norę, było wpół do pierwszej w nocy. Padłam jak kłoda na łóżko i zasnęłam natychmiast. Dopiero o piątej uświadomiłam sobie, że leżę nie przykryta i zrobiło mi się zimno. 
Choć cały plan spotkania się powiódł, nie obyło się bez zaskakującej przygody. Gdy Ola, Piękna i ja wracałyśmy z długiego spaceru, usłyszałyśmy wyraźny, dość głośny szelest dochodzący z krzaków. Zarówno Ola, jak i Piesa przestraszyły się. Na mnie ten dźwięk nie zrobił to wrażenia, ponieważ sporo mieszkańców osiedla puszcza luzem swoje psy i spodziewałam się, że jednego z nich za chwilę zobaczymy. Powiedziałam: "Nie ma się co przejmować, to na pewno większy pies. Tutaj nie ma dzików ani innych dużych zwierząt". Chwilę później z krzaków wystrzelił dzik - co prawda nie tak duży jak ten spotkany przeze mnie w czerwcu, ale jednak dzik, dorosły dzik - przeciął ścieżkę i zniknął w krzakach. Byłam w szoku. Odkąd pamiętam, w okolicy nigdy nie było dzików! 
Wczoraj wieczorem, kiedy siedzieliśmy sobie ze Szczurem na dworze i oglądaliśmy "Mroczne Materie", usłyszałam fragment rozmowy dwojga ludzi. Padło w niej słowo "dzik". Podeszłam więc i zapytałam, czy oni też spotkali tego nieproszonego gościa. Okazało się, że nie, ale słyszeli od innych, iż parę razy już się pojawił. Wczoraj był widziany w okolicy ogrodu społecznościowego. Podobno Straż Miejska nie chce na razie odławiać tego dzika. Mieszkańcy nadali mu imię Andrzejek. Niektórzy naiwnie twierdzą, że go spotkali i nie jest agresywny. Ja tam nie robiłabym sobie podobnych złudzeń względem dzikiego zwierzęcia. W parku bawią się dzieci, biegają luzem psy. Stanowczo wolałabym, żeby Andrzejek wrócił, gdzie jego miejsce... do lasu.

5.08
Polubiłam wieczorny relaks z Piękną w osiedlowym parku. Jeszcze w poprzednie wakacje bałam się spuścić ją z oka, ale teraz trzyma się mnie tak ładnie, że mogę siedzieć sobie na ławce i czytać. Czasami odchodzi kawałek dalej, żeby zbadać coś nosem lub przywitać się z innym pieskiem, ale zawsze mam ją w zasięgu wzroku. Kiedy się znudzi, siada albo kładzie się obok mnie i tak sobie razem odpoczywamy. 
W zeszłym tygodniu wpadłam na pomysł, abyśmy dokończyli ze Szczurem "Mroczne Materie", siedząc w parku. Szczur nie znosi bezczynnego siedzenia w jednym miejscu, jednak chętnie towarzyszy mi na dworze, jeśli może coś czytać lub oglądać. Warto więc korzystać, dopóki się da. Nowiutki laptop na razie potrafi długo funkcjonować bez kabla, aczkolwiek nie łudzę się, że w przyszłości to się nie zmieni. 
Jednego razu wypróbowaliśmy w parku grę "Escape Room: Misja w Tokio" którą Szczur dostał w prezencie od Marcina. Gra okazała się zaskakująco trudna. Mimo że dawaliśmy z siebie wszystko, popełnialiśmy błąd za błędem. Wykładaliśmy się przede wszystkim na zagadkach wymagających zauważenia jakiegoś drobnego szczegółu na kartach. Ciekawe, bo percepcja wzrokowa należy do moich najmocniejszych stron, a tutaj miałam problem z selekcją informacji. Zwracałam uwagę nie na to, co trzeba. Ostatecznie znacznie przekroczyliśmy czas, ale i tak przegraliśmy. Szczerze mówiąc, rozwiązywanie zagadek w escape roomach idzie nam obojgu o niebo lepiej. Za jakiś czas pewnie wrócimy do tej gry, żeby spróbować jeszcze raz. 




8.08
Niebawem Szczur, Piesa i ja wyruszamy na spotkanie nowych przygód... gdzieś, gdzie nas jeszcze nie było. Zanim jednak zaczęliśmy się pakować, pojechaliśmy na Wolę spotkać się z Marcinem i Anią, jego dziewczyną. Okazało się, że mają nocleg bardzo blisko Cosmos Muzeum. Wobec tego umówiliśmy się właśnie tam. Nie mieliśmy zbyt dużo czasu razem, bo Ania i Marcin musieli zdążyć na pociąg czy autobus (nie zapamiętałam), ale na zwiedzenie tego miejsca półtorej godziny wystarczyło.
Cosmos Muzeum jest bardzo, bardzo podobne do Muzeum Świat Iluzji na Starówce, w którym byliśmy ze Szczurem kilka lat temu. Każdy element wystawy albo bazuje na doświadczaniu iluzji, albo w atrakcyjny sposób, poprzez zabawę, przybliża jakieś zjawisko fizyczne. Niektóre eksponaty i instalacje znaliśmy już ze Świata Iluzji, a Marcin i Ania z Centrum Nauki Kopernik, ale nie przeszkadzało nam to. Dobrze się bawiliśmy i mieliśmy wiele okazji do śmiechu.
Mój prywatny ranking najfajniejszych atrakcji:
1. Tunel vortex - za drugim razem uwielbiam tak samo.
2. Pokój nieskończoności.
3. Zagadka z figurami, które ułożone na dwa różne sposoby dają za każdym razem inne pole powierzchni - to naprawdę zabiło nam klina! Bez dwóch zdań muszę pokazać Tacie.
4. Pokój dający efekt lustrzanego tunelu.
5. Urządzenie z kulkami unoszącymi się pod wpływem wydmuchiwanego powietrza.
6. Labirynt luster.
Swoją drogą, mam wątpliwości, czy słowo "muzeum" jest adekwatnym określeniem dla takich miejsc. Może zbyt wąsko postrzegam znaczenie tego słowa, ale wydaje mi się, że określenie "dom iluzji" czy "gabinet iluzji" pasowałoby o wiele bardziej. Zresztą, "Cosmos Muzeum" w ogóle brzmi niesłychanie  myląco - słysząc taką nazwę, spodziewałabym się raczej tematyki związanej z astronomią lub astronautyką. A tu... lustra i wielki suchy basen z kulkami.







18.08
Wyszłam dzisiaj na dwór dosłownie na pół godziny, bo było nieziemsko parno, a ja od rana walczę z migreną. Wyszłam tylko dlatego, że trzeba wyprowadzać psa. Szybko jednak skierowałam się w stronę ławki, żeby odpocząć. Usiadłam na ławce. Rozejrzałam się, a tam... na lewo ode mnie, na tejże ławce, siedziała szczotecznica szarawka!




24.08
W piątek odwiedziła nas Paulina z planszówką "Na skrzydłach smoków", którą chcieliśmy przetestować. Mechanika tej gry jest niemal identyczna co w "Na skrzydłach" - jednej z moich ulubionych gier - ale zamiast ptaków wabimy smoki. Wprowadzono też kilka zmian względem pierwowzoru, przez co rozgrywka stała się dłuższa. 
Początkowo nie umiałam połapać się w nowych zasadach, które jakby nakładały się w mojej głowie na te wyuczone. Zanim ogarnęłam wszystkie zmiany, dosłownie dymiła mi czacha. Mniej więcej w połowie gry poczułam jednak, że coś "kliknęło", jakby brakujące puzzle trafiły na swoje miejsca, i od tego momentu zaczęło mi się grać naprawdę przyjemnie. Dużo radości sprawiało mi poznawanie gatunków smoków. Cudowne ilustracje i urocze nazwy gatunków są niewątpliwymi atutami tej gry. 
Po podliczeniu punktacji okazało się, że wygrałam, co najbardziej zdziwiło mnie samą. Owszem, ogrywam Szczura w "Na skrzydłach", ale potrzebowałam czasu na ogarnięcie wszystkich nowości. Poza tym Szczur jest świetnym strategiem i ogrywa mnie w wiele innych planszówek, a Paulina to prawdziwy wyjadacz wszelkiego rodzaju gier. Może to znak, że powinnam założyć hotel dla smoków.
Grę gorąco polecam!




piątek, 16 sierpnia 2024

[166] Pamiętniki lipcowe

 
27.06
Pierwszy tydzień urlopu (i lata) zleciał jak z bicza strzelił. 
Jestem z siebie dumna, bo w ciągu tego jednego tygodnia załatwiłam więcej spraw niż w roku szkolnym załatwiam w miesiąc. Odbębniłam wizyty u aż trzech specjalistów. Nareszcie kupiłam laptop. Skończyłam generalne porządki w szafie z pomocami do pracy (Bór jeden wie, jak strasznie nie chciało mi się tego robić). Odwiedziłam krewną ze strony taty, żeby wypożyczyć stare zdjęcia rodzinne do zeskanowania. I najważniejsze: pojechałam z tatą załatwić bardzo istotną sprawę, która znacząco wpłynie na jego codzienne funkcjonowanie.
W weekend przyjechał Szczur. Zjedliśmy nasze ulubione pizze i zabraliśmy Piesę na dwa długie spacery - w sobotę do Najbliższego Lasu, a w niedzielę do parku. Liczyłam, że uda mi się znaleźć jakieś gąsienice, bo aktualnie żadnych nie mam. Niestety, nie spotkałam ani jednej. Na pokrzywach wisiało dużo oprzędów pełnych małych kupek, jakby rusałki niedawno tam żerowały, ale zdążyły się już przepoczwarczyć. I rzeczywiście, w lesie roiło się od pawików. Były też admirały i inne motyle, głównie modraszki. Większość latała, ciesząc się pełnią życia, znalazłam jednak też dwa czy trzy martwe pawiki leżące na drodze. Po upewnieniu się, że nie żyją, zabrałam kilka skrzydełek. Może znajdę sposób, żeby je wykorzystać, na przykład w biżuterii. 
Wczoraj późno zasnęłam, ponieważ około drugiej w nocy zza okna zaczął dobiegać dziwny dźwięk. Był to rodzaj pisku, wysoki i przenikliwy, ale odzywający się w równych odstępach czasu. Mama, która się wtedy obudziła, najpierw stwierdziła, że to na pewno jakiś gryzoń, a później zmieniła zdanie i obstawiała, że raczej u kogoś włączył się nietypowy alarm. 
Dzisiejszej nocy ów dźwięk pojawił się znowu, ale o wiele wcześniej, około dwudziestej drugiej. Byłam już pewna, że to ptak, a właściwie dwa, bo taki sam pisk dobiegał na przemian z dwóch stron domu. Jeden z ptaków musiał znajdować się dalej, a drugi całkiem blisko. Poszukałam na YT odgłosów wydawanych przez sowy, których słuchałam w Czechach, aby ustalić gatunek wrzeszczącego tam po nocach ptaka. Okazało się, że tak nawołują młode sowy uszate. Czyli od wczoraj najprawdopodobniej mamy w okolicy co najmniej dwie uszatki!

5.07
Gdy tydzień temu Marcin napisał mi, że wkrótce wyjeżdża do Włoch, wiedziałam, że musimy się spotkać przed naszymi wyjazdami. Dawno się nie widzieliśmy i nie wiadomo, kiedy znów nadarzy się okazja. Szczur miał w poniedziałek wizytę u lekarza, więc siłą rzeczy został nam wtorek. Dzień urodzin mojej mamy. Ponieważ jednak mama dostała już ode mnie prezent, a z rodziny zapowiedziała się tylko ciocia z wujkiem, wtorek był najzupełniej odpowiedni. I tak umówiłam nas we troje do escape roomu w Chorzowie.
Zanim poniedziałek dobiegł końca, wydarzyły się dwa zwroty akcji. Najpierw dostałam wiadomość od Asi z Somos Dos, że w środę w Warszawie, w tym samym miejscu co zawsze, odbędą się urodziny Gai. I że będziemy na nich ze Szczurem bardzo mile widziani. Rzadko mamy możliwość spotkać się z Asią i Gają, dlatego postanowiliśmy zrobić, co się da, żeby pojawić się na tych urodzinach. Nawet gdyby oznaczało to wcześniejszy wyjazd ze Śląska. Nie zdążyłam jeszcze poukładać sobie wszystkiego w głowie, a dostałam kolejną wiadomość. Tym razem od mojej najlepszej koleżanki z pracy, M., która po roku nieskutecznego umawiania się na herbatę postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. I zaproponowała spotkanie... we wtorek. 
We wtorek drzwi do domu się nie zamykały. W południe przyjechała M. i spędziłyśmy miło czas, rozmawiając o różnych życiowych sprawach. Akurat rozmawiałyśmy o antyklerykalizmie męża M. i mojego Szczura, gdy przybył Szczur we własnej osobie. Zainstalowałam go na piętrze, a niedługo później zjawili się goście mamy i przejęli pokój na parterze. Wczesnym wieczorem wyruszyliśmy ze Szczurem do Chorzowa, gdzie mieliśmy z Marcinem zarezerwowany pokój "Ale Sztuka!". Tym razem wcieliliśmy się w złodziei mających wykraść prestiżową statuetkę z konkurencyjnego teatru. Nie obyło się bez odegrania spektaklu (i nawet dostaliśmy brawa). Był to nasz drugi pokój o tematyce teatralnej po świetnym "Teatrzyku upiornych lalek". "Ale Sztuka!" dorównuje tamtemu pokojowi pod względem wyposażenia i atmosfery - choć to zupełnie inne klimaty, również tu można się poczuć jak w prawdziwym teatrze. Garderoba całkowicie podbiła moje serce, bo przypominała mi "Upiora Opery". Zagadki były logiczne i na odpowiednim dla nas poziomie - ani zbyt łatwe, ani zbyt trudne. Pokój ukończyliśmy przed czasem.
Po takim emocjonującym dniu czułam się zmęczona, ale i szczęśliwa. Byłam zadowolona, że wszystko poszło zgodnie z (trochę zwariowanym) planem. Byłam też zdeterminowana, by kolejnego dnia zrealizować resztę tego planu. Niestety... stało się inaczej.
W środę zrobiłam wszystko, co mogłam, żebyśmy jak najszybciej wyjechali. Udało się - ruszyliśmy w drogę około południa. Nie dojechaliśmy jednak daleko. Przed wjazdem na autostradę napotkaliśmy ogromny korek spowodowany robotami drogowymi. Spędziliśmy w nim blisko pół godziny, nieznacznie się przemieszczając. W pewnym momencie poczuliśmy niepokojący swąd, a chwilę później uświadomiliśmy sobie, że spod maski wydobywa się para. Oboje bardzo się zestresowaliśmy. Szczur zjechał na bok i zabezpieczył samochód. Okazało się, że zagotował się płyn chłodniczy. Otworzywszy maskę, Szczur zadzwonił po radę do znajomego mechanika. Musieliśmy zostać na poboczu, dopóki temperatura płynu nie obniżyła się, co zabrało nam kolejnych kilkadziesiąt minut. Mechanik powiedział, iż prawdopodobnie zepsuł się wentylator. Krótki eksperyment na parkingu potwierdził tę hipotezę. 
Dalsza podróż do Warszawy upłynęła bez przeszkód, na autostradzie samochód sprawował się dobrze. Straciliśmy jednak dużo czasu. Kiedy wjechaliśmy do stolicy, trafiliśmy na porę szczytu i historia zatoczyła koło - w korku temperatura płynu szybko zaczęła rosnąć. Do Nory dotarliśmy około siedemnastej. Nie było już szans, żeby pojechać na urodziny Gai. Byliśmy wymęczeni, a Naleśnik nie radził sobie w warszawskich warunkach drogowych. Zamiast na imprezę, Szczur pojechał do mechanika. Było mi bardzo smutno.
W ciągu jednej doby mój nastrój przeszedł z jednej skrajności w drugą. Istny emocjonalny rollercoaster.

10.07
Po przyjeździe do Nory mieliśmy szczęście trafić na przerwę w morderczych upałach. Przez pierwszych kilka dni temperatura nie przekraczała 23 stopni, więc wykorzystałam je na generalne porządki w Norze. Dzięki łaskawej pogodzie udało się doprowadzić ją do stanu używalności rekordowo szybko. W tym czasie Szczur, który dopiero zaczął urlop, miał do załatwienia kilka spraw urzędowych. Zarezerwowaliśmy również nasz pierwszy wyjazd. W weekend do domu wrócił Naleśnik, wyposażony w nowy wentylator, więc niedługo będzie można ruszyć na wakacje. 
Zanim jednak gdziekolwiek wyruszymy, trzeba jakoś przetrwać kolejną falę upałów. Wczoraj było jeszcze znośnie, wiał wiatr, ale dzisiaj zrobiło się nieznośnie parno. Ratujemy się zasłanianiem okien, klimą i przesunięciem trybu życia o kilka godzin do przodu. U rodziców Szczura zjedliśmy pierwsze w te wakacje lody. Zaproponowałam też Szczurowi, żebyśmy zgodnie z naszym zwyczajem wybrali się do jakiegoś muzeum. W poprzednich latach też wykorzystywaliśmy najgorętsze dni na zwiedzanie muzeów. Pozwala to połączyć przyjemne z pożytecznym - poszerzyć swoją wiedzę i na kilka godzin ukryć się przed upałem.
Tym razem pojechaliśmy do centrum Warszawy, do Muzeum Etnograficznego. Aż dziw, że jeszcze tam nie byłam, choć obrzędowość ludowa interesuje mnie od dziecka. Chyba trochę się obawiałam, by to miejsce nie okazało się nudne i nie zniechęciło Szczura do jednego z moich ulubionych tematów. Zupełnie niesłusznie! Muzeum jest nowoczesne, bardzo inkluzywne i otwarte na wielozmysłowe poznawanie świata. A do zwiedzania jest tyle, że chcąc wszystko dokładnie obejrzeć i przeczytać, będziemy musieli rozłożyć to na dwa razy.
Na razie zobaczyliśmy trzy wystawy:
🌻 "Kwiaty polskie" - to wystawa o roślinach kwitnących i ich miejscu w obrzędach ludowych. Pełna barw, aromatów suszonych roślin i eksponatów, z którymi można wejść w interakcję: dotykać, słuchać, tworzyć... Złożyć model budowy kwiatu, sprawdzić wytrzymałość liny z lnu, wypleść wianek, przymierzyć ślubne nakrycia głowy, zobaczyć przebiśnieg oczami owadów. Można nawet odpocząć wśród miękkich poduszek. 
Na stronie muzeum przeczytałam, że podczas tworzenia tej ekspozycji brano pod uwagę potrzeby osób w spektrum autyzmu. Myślę, że to się twórcom udało - jest bardzo, bardzo polisensorycznie, ale zarazem spokojnie i relaksująco. 




🐭 "Świat nierealny, lecz poznawalny. Malarstwo Magdaleny Shummer". Pani Magdalena jest artystką nieprofesjonalną, która po latach życia na emigracji wróciła do Polski. Jest samoukiem, malować zaczęła po trzydziestce. W jej twórczości szczególne miejsce zajmują zwierzęta - zarówno dzikie, jak i domowe. Gdy na nie patrzę, nie potrafię się nie uśmiechnąć. Myślę, że gdyby istniała seria pocztówek z obrazami pani Magdaleny, zrobiłaby furorę wśród kolekcjonerów.
Szczur także wyczuł w artystce bratnią duszę - musi ona bardzo lubić gryzonie, ponieważ na wystawie widzieliśmy ich sporo. 








🌍 "Afrykańskie wyprawy, azjatyckie drogi" - ta wystawa mieści się na dwóch piętrach, ale my na razie zwiedziliśmy tylko jedno z nich (trzecie). Obejrzeliśmy tam między innymi koreański strój ślubny i instalację pełną masek afrykańskich z kolekcji podróżnika Sebastiana Kałamańskiego. Na tej wystawie było dość ciemno, ale sfotografowałam kilka masek o najbardziej niepokojącym wyglądzie. Wykorzystuje się je oczywiście do różnych obrzędów, na przykład inicjacyjnych. Gdybym jednak w środku nocy obudziła się i zobaczyła nad sobą taką twarz, zerwałabym się na równe nogi.
Następnym razem musimy koniecznie zobaczyć "Czas świętowania" i dalszą część wystawy afrykańsko-azjatyckiej.

11.07
Pamiętam, jak w dzieciństwie rodzice robili generalny remont domu. Trwało to kilka lat i w tym czasie wielokrotnie towarzyszyłam im do sklepów z meblami. Z mojej perspektywy były to najbardziej nudne miejsca na świecie, a w dodatku rodzice jak na złość dosłownie tam wsiąkali. Chodzili jak zahipnotyzowani i dopiero po dłuższym czasie wychodzili z jakimś nowym zakupem (lub bez). 
Wiem, że jestem stara, kiedy... cieszę się jak dziecko z nowej, solidnej suszarki balkonowej. 

24.07
Przyjechaliśmy ze Szczurem i z Piesą na parę dni na wieś, ponieważ zapisałam się do dentystki i fryzjerki. 
Wieczorem poszliśmy we trójkę na spacer między polami, daleko od zabudowań. Sama obawiam się tam zapuszczać, zwłaszcza gdy kukurydza staje się wysoka i znacznie ogranicza pole widzenia. Lubię otwartą przestrzeń, gdzie z daleka widać zbliżających się ludzi czy zwierzęta. Wyciągnęłam więc z domu Szczura, korzystając z okazji, że jesteśmy tu w komplecie. Piękna na spacer we troje zareagowała entuzjastycznie, a wręcz euforycznie. Uwielbia chodzić w stadzie.
W tym roku kukurydza rośnie po jednej stronie, a po drugiej zasadzono buraki. Ja jednak najbardziej skoncentrowałam się na rosnących przy drodze pokrzywach - jak się okazało, bardzo słusznie. Wypatrzyłam kilka dużych już gąsienic rusałki pawika oraz oprzęd pełen maleńkich larw, które musiały wylęgnąć się niedawno. Jak na złość, akurat nie miałam przy sobie żadnego pojemnika. Szczur wykazał się sporym poświęceniem dla sprawy, zrywając pokrzywy do reklamówki. Swoją drogą, typowe żyćko - przez całe lato nie ruszam się z domu bez plastikowego pojemniczka, a kiedy jeden jedyny raz go nie zabrałam, spotkaliśmy mnóstwo gąsienic...
Tymczasem Piękną najbardziej interesowały bliżej niezidentyfikowane stworzonka mieszkające wśród roślin. Strzygła uszami, węszyła i zasadzała się jak lis w trakcie polowania na gryzonie. Na szczęście te polne zwierzątka są szybsze i nie dają się tak łatwo schwytać.





26.07
Jutro tradycyjna letnia domówka w Norze. 
Przygotowując babeczki na domówkę, korzystałam z nowego przepisu i nieco się zdziwiłam, bo otrzymałam ciasto o nietypowej konsystencji. Szczur stwierdził, że wygląda jak guma do żucia. Mnie przypominało kisiel truskawkowy, który mama robiła mi w dzieciństwie. Zastanawiałam się, czy na pewno wyjdą z tego babeczki, a nie jakiś dziwny pudding. A jednak wyszły, wyglądają zupełnie babeczkowato i zachęcająco pachną truskawkami.





29.07
- Zestarzałem się - wzdychał wczoraj Szczur z żalem w głosie. - Kiedyś umiałem imprezować przez cztery noce z rzędu, a teraz jedna zarwana noc i czuję się jak na kacu, mimo że nie piłem...
Piękna też nie piła, ale po wyjściu nocujących gości wyglądała na najbardziej zmęczoną z naszej trójki. Spała jak suseł.
Jeśli chodzi o mnie, czułam się jak zwykle po naszych domówkach - zmęczona, ale szczęśliwa. Emocje we mnie buzowały, więc po południu już nie zdołałam zasnąć. Gdy Szczur zjadł pizzę i poszedł dalej spać, ugotowałam obiad dla siebie i Piesy, a później głównie wyciszałam się nad księgami parafialnymi z lat 1892-1915, jak ostatnio mam w zwyczaju.
Wieczorem udało mi się namówić Szczura na wspólny spacer po parku. Wracając, spotkaliśmy dwa jeże. Na widok kolczastego zwierza Piesa za każdym razem była bardzo podniecona, ciągnęła na smyczy jak najęta. Możliwe, że w krzakach ukrywał się jeszcze jeden, bo coś tam szeleściło, lecz nie sprawdzałam. Może Jerzy też zabalował i potrzebował odpoczynku...




31.07
Poniedziałek był wyjątkowo dziwnym dniem. Ja zaczęłam dzień kiepsko, a skończyłam bardzo szczęśliwa, z kolei Szczur - całkowicie odwrotnie.
Szczur wstał w niezłym humorze, w przeciwieństwie do mnie. Moje jelito drażliwe najwyraźniej pozazdrościło nam udanej imprezy i postanowiło urządzić sobie własną. Akurat w poniedziałek, gdy zbiegło się to z przerwą w dostawie wody. Wśród moich utyskiwań i obelg  pod adresem brzucha, Szczur spokojnie przygotowywał się do wizyty u swoich rodziców. Wizyty, z której wrócił dość szybko, za to w fatalnym stanie psychicznym. Opowiedział mi, że wyjeżdżając z garażu, gdzie od kilku tygodni trwa remont, uderzył bokiem samochodu w bramę do ewakuacji. Na szczęście nikomu nic się nie stało, ale auto ma na drzwiach nieduże wgniecenie i porysowany lakier. Szczura już od dłuższego czasu stresowało wjeżdżanie do garażu i wyjeżdżanie z niego, ponieważ niemal połowa rampy jest teraz wyłączona z użytku, jest tam wąsko, a widoczność kiepska. Po powrocie był cały roztrzęsiony i położył się na kilka godzin, by się uspokoić. Miałam pewne plany na wieczór, ale w tej sytuacji poszłam z Piękną posiedzieć w osiedlowym parku. Postanowiłam przy okazji sprawdzić, co słychać w necie.
Bodajże na początku roku w grupie loteryjkowej pojawił się uczestnik z Kuby. Z tego państwa jak dotąd nie mam żadnych pocztówek, nie licząc paru wiekowych, nie wypisanych kartek z dawnej kolekcji kuzyna. Czaiłam się więc na loterie z Kuby, sprawdzając czasem nawet codziennie, czy jakaś się nie pojawiła. Od niedawna czaiła się też Dagmara, która zgodziła się mi pomóc. Niestety, loterii z Kuby nie było dużo. Czasem pojawiały się akurat wtedy, gdy zapomniałam sprawdzić. W końcu... udało się! I właśnie w poniedziałek odczytałam wiadomość o wygranej. Ale się ucieszyłam! Oby tylko pocztówka dotarła bez przeszkód i ze znaczkiem.
Nagła zmiana nastroju spowodowała, że zebrałam się w końcu na odwagę, żeby wykonać parę zaległych telefonów. Do jednego z nich nie umiałam zmusić się od kilkunastu dni. Bałam się, że usłyszę niekorzystną dla siebie wiadomość. W podobnych sytuacjach często nie potrafię zdobyć się na to, by do kogoś zadzwonić, bo mózg podsuwa mi najgorsze możliwe scenariusze, co mogę usłyszeć. Udaje mi się przemóc dopiero pod wpływem jakiegoś nagłego impulsu. Taki właśnie impuls poczułam, siedząc na ławce w parku. Szybko wybrałam połączenie, po którym moja radość wzbiła się o poziom wyżej. Dowiedziałam się, że kłopotliwa sytuacja została rozwiązana i będę mogła wrócić do realizacji ważnego dla mnie planu.
Ostatnią dobrą wiadomość dostałam od przyjaciółki. Niedługo jej ojciec wybiera się do Warszawy w sprawach zawodowych, więc będzie okazja, żeby się zobaczyć.
Po długiej rozmowie wróciłam do Nory na kolację. Na tym jednak niespodzianki się nie skończyły. Kiedy przyszedł czas na karmienie pawików, zerknęłam do pojemnika, w którym przywiozłam znad morza kilkanaście jaj barczatki. Ależ się zdziwiłam, zobaczywszy tam dziesięć gąsieniczek! Szczęka mi opadła. Barczatki gotowe do przepoczwarczenia spotykałam do tej pory tylko wiosną, założyłam więc, że jeśli coś wyjdzie z jaj, to najprędzej na wiosnę.
Jeżeli zastanawiacie się teraz, jak się czuje Szczur, wszystko u niego w porządku. Sen pomógł mu na tyle, że wieczorem razem ze mną karmił gąsienice i oglądał "Mroczne Materie".