wtorek, 10 września 2019

[85] Znowu w Tatrach (cz. II)


[Jeśli chcesz przeczytać poprzednią część posta, kliknij tutaj.]


Rozdział IV: Hala Kondratowa

Po "dniu przerwy", który spędziliśmy osobno - ja na wyciszaniu się i spacerowaniu po najbliższej okolicy, Szczur na zdobywaniu Kopy Kondrackiej - wróciliśmy do wspólnego chodzenia po szlakach. Naszym dzisiejszym celem była Hala Kondratowa. Pogodę mieliśmy idealną - pochmurno, około dwudziestu stopni, ale bez deszczu.

Hala Kondratowa to jedno z pierwszych miejsc, które poznałam w Tatrach (rok temu). Uwielbiam ją za widoki i za tamtejsze przytulne schronisko z charakterystycznymi czerwonymi firankami w oknach, które jest jak dotąd moim ulubionym schroniskiem. Aby tam dotrzeć, jedziemy busem z Zakopanego do Kuźnic, a później idziemy szlakiem obliczonym na nieco ponad godzinę. Nam droga zabiera oczywiście więcej czasu, bo robię dużo postojów i bardzo ostrożnie idę po kamieniach. Jest jednak bardzo przyjemna, w większości wiedzie przez las. Jedynie na początku trzeba się przez piętnaście minut pomęczyć na paskudnym bruku (nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby kłaść tam taki bruk, ale pomysł ten uważam za całkowicie poroniony). Potem jest już tylko to, co lubię najbardziej: drzewa, mchy, porosty, owady... i oczywiście kamienie.

 





Ten szlak uświadomił mi jeszcze raz, jak duży postęp psychiczny zrobiłam od zeszłego roku, jeśli chodzi o góry. Rok temu szłam nim z duszą na ramieniu, przerażały mnie gładkie kamienie i nieustannie waliło mi serce. Dzisiaj tę samą drogę pokonałam całkowicie na luzie, na niektórych odcinkach biorąc Szczura za rękę, ale już bez obaw.

Na hali czekało nas miłe zaskoczenie: znane nam już z Doliny Olczyskiej piękne kwiaty. Cała łąka różowych kwiatów! Nie mogłam się powstrzymać przed zrobieniem im małej sesji zdjęciowej.






Rozdział V: Dolina Strążyska

Dzisiaj rano czułam się trochę kiepsko, poszliśmy więc łatwiejszym szlakiem niż planowaliśmy: Doliną Strążyską do wodospadu Siklawica. Podobnie jak wczoraj na Halę Kondratową, dotarliśmy tam o wiele szybciej niż rok temu, chociaż nieco niedomagałam. Z Zakopanego do Kuźnic jechaliśmy busikiem, a z powrotem szliśmy pieszo pod skocznię, bo nie chciało nam się czekać ponad dwadzieścia minut na bus. W ten sposób poznałam miłą drogę wiodącą wśród pokrzyw i owiec, z widokiem na Gubałówkę.

Ta niedługa wycieczka upłynęła pod znakiem spotkań ze zwierzętami. Najpierw, jeszcze przed podróżą busikiem, napatoczyliśmy się na wiewiórkę. Stworzonko skakało po chodniku i nic sobie nie robiło z bliskości ludzi, wyraźnie przyzwyczajone do turystów. Na początku szlaku znalazłam na pniu małe żyjątko, które wzięłam za poczwarkę, a które okazało się być maleńkim wodnym ślimakiem. Widzieliśmy też kąpiącego się w strumieniu ptaka podobnego do rudzika (a może to był rudzik?), mnóstwo motyli (głównie rusałkowatych i cytrynków), ważki i kijanki. No i oczywiście owce. Dziesiątki owiec.









Rozdział VI: Niebieski szlak przez Boczań

Szczur od dawna mi powtarzał, że skoro lubię gąsienice, musimy wybrać się na Halę Gąsienicową. Taką próbę podjęliśmy dzisiaj. Jak wyjaśnił mi Szczur, z Kuźnic można dojść tam na dwa sposoby: przez Dolinę Jaworzynki albo przez Boczań, przy czym ten drugi szlak jest łatwiejszy. Cóż, kiedy dla mnie okazał się jeszcze trochę za trudny.

W moim odczuciu to była jak dotąd najtrudniejsza wycieczka: prawie non stop pod górę, mało miejsc do odpoczynku po drodze (czytaj: pni i głazów, na których można wygodnie usiąść), mało przyrodniczych bodźców odwracających uwagę od trudów podejścia. Co jakiś czas w oddali grzmiało. Przez las szłam jeszcze dość uparcie. Prawdziwe kłopoty pojawiły się na otwartej przestrzeni, gdzie nie było skrawka cienia, ciągle trzeba było się z kimś mijać, a po obu stronach drogi straszyła otwarta przestrzeń. W Internecie można przeczytać, że nie ma tam większych ekspozycji terenu, ja jednak odbierałam to inaczej. Niedaleko przełęczy usiadłam i nie chciałam już dalej iść, musiałam zostać na chwilę sama i powstrzymać meltdown. Do meltdownu ostatecznie nie doszło, ale było blisko. Na jakiś czas przestałam czuć swoje ciało, miałam ochotę się położyć i przycisnąć mocno całym ciałem do twardego podłoża. Dopiero po dłuższej chwili siedzenia uświadomiłam sobie, że ta otwarta przestrzeń - widoki na strome zbocza gór po lewej i prawej - uaktywniła lęk wysokości. Zwłaszcza patrząc w lewo, czułam się trochę jak w tunelu vortex, jakby góra miała położyć się na boku. Niewątpliwie jest tam pięknie, ale widocznie nie byłam jeszcze gotowa na takie doznania.










Jeżeli z jakiejś wycieczki na tym wyjeździe nie jestem zbyt zadowolona, to właśnie z dzisiejszej. Zrobiłam mało zdjęć. Samokontrola wisiała na włosku. Dumna jestem tylko ze Szczura, że ze mną wytrzymał. Chciałabym zobaczyć Halę Gąsienicową, którą znam z pocztówek, jednak na razie muszę się zadowolić innymi gąsienicami.

Kiedy byliśmy na otwartej przestrzeni, nad głowami latały nam dwa duże ptaki drapieżne. Do teraz zastanawiam się, jakie to były ptaki; wydawały charakterystyczne dźwięki (nie wiem, jak je opisać - "ra"? "kha"?). W drodze powrotnej spotkaliśmy rudzika, był bardzo blisko, ale nie udało mi się złapać ostrości jak trzeba.

Ledwie wróciliśmy, przeszła gwałtowna burza, podobnie jak wczoraj wieczorem. Deszcz lał się strumieniami. Burza skończyła się równie szybko, jak się zaczęła.

PS Wieczorem przesłuchałam nagrania odgłosów ptaków drapieżnych na YT i doszłam do wniosku, że ptakiem, którego widzieliśmy w górach, mógł być myszołów. 


Rozdział VII: Dolina Białego

Przez kilka dni nabijałam się z esemesowych ostrzeżeń RCB przed burzami, gdyż ani jednej zapowiadanej burzy nie było, za to jak już się zaczęły, to na całego i bez alertów. W ciągu ostatniej doby przeszły tutaj cztery burze, a pomiędzy nimi też co jakiś czas grzmi. O siódmej rano ze snu wyrwał mnie grzmot tak potężny, że w pierwszej chwili nie wiedziałam, co się wyprawia.

Do tej pory udawało nam się wracać z wyjść w góry w suchych ubraniach, większe deszcze jakoś się z nami mijały. Dopiero dzisiaj, na naszym ostatnim spacerze podczas tego wyjazdu, zmokliśmy na całego. Burza zaskoczyła nas w Dolinie Białego. Zanim wróciliśmy do samochodu, zdążyliśmy zmoknąć, wyschnąć i jeszcze raz zmoknąć. W ruch poszły kurtki i moja niebieska peleryna, a górskie buty przeszły prawdziwy chrzest bojowy. Choć lało jak z cebra, ani trochę wody nie dostało się do moich stóp! W zamian wracałam z mokrym tyłkiem - myślałam, że oszukam system, siadając na kurtce, a woda i tak jakimś sposobem przedostała się przez moje spodnie i majtki.

Zanim zaczęło się rendez-vous z burzą, zdążyłam zrobić kilka zdjęć w Dolinie Białego. Tamtejszy szlak jest bardzo prosty i malowniczy, w sam raz na krótkie pożegnanie z górami. Szum potoku towarzyszył nam przez całą drogę. Pomijając strugi deszczu, zapamiętam stamtąd nieduży wodospad, grzyby rosnące na pniach i białego motyla z uszkodzonym skrzydłem, który pozwolił mi wziąć się na rękę. Myślę, że motylkowi nie zostało wiele godzin życia, zwłaszcza w takim deszczu, bo nie potrafił latać. Zrobiłam mu zdjęcia na pamiątkę... no i mam nadzieję, że jego życie w parku narodowym było tak piękne, jak to tylko możliwe.









A teraz... nadszedł czas się pakować. Jak zwykle nie chce mi się wracać, a od Tatr jestem już na amen uzależniona. Wyjazd był cudowny, zwłaszcza jeśli chodzi o bliskie spotkania z naturą. W górach jak zwykle miałam sporo okazji do pokonywania swoich słabości, zdobywania nowych doświadczeń. Był ze mną Szczur. Miałam też szczęście spotkać na swojej drodze kilkoro przemiłych ludzi, w tym panią od zgubionego telefonu i pracowników hotelu, którzy dostosowali niektóre posiłki do naszych diet. Jestem za to wszystko bardzo, bardzo wdzięczna. 
 

1 komentarz:

  1. My tu sobie o Tatrach a tymczasem szykuje się kolejny, aspergerowy coming out (patrz chwila 25:30 - 25:40):

    https://www.youtube.com/watch?v=LBjTx7BnbPg

    OdpowiedzUsuń