sobota, 26 października 2019

[87] Pamiętniki sierpniowo-wrześniowe


1.08
Wpadła w odwiedziny kolejna miła ćma: błyszczka jarzynówka. To jeden z najczęstszych moich gości spośród ciem. Hodowałam kiedyś błyszczkę, dlatego poznaję ją od razu - łatwo ją poznać po charakterystycznych białych "symbolach" na skrzydłach. Na tę tutaj Bestia miała chrapkę, więc szybko ją wypuściłam.




2.08
Dotarła moja biografia Sisi! Jest świetna, szczegółowa. Mam ogromniastą radochę z tej książki i tylko trochę mniejszą z faktu, że w Polsce jest nie do zdobycia za mniej niż sto pięćdziesiąt złotych, a ja zaoszczędziłam połowę tej sumy dzięki czytaniu po angielsku.

Przeczytałam dziś artykuł o alertach RCB. Dostaję tych alertów bardzo dużo, przykładowo tylko od 21 maja dostałam ich sześć. Na ogół są kompletnie nietrafione. Zwłaszcza w Tatrach alertów o burzach było kilka, ale akurat najbardziej burzowego dnia alertu nie było. Na Śląsku jest kiepsko, zimą jeden alert trafnie zapowiedział burzę z silnym wiatrem i dużymi opadami śniegu. W maju dostałam informację o fali wezbraniowej na Wiśle, choć mieszkam bardzo daleko od Wisły.
Alerty nie wpływają na moje plany, i tak zawsze mam przy sobie więcej ciuchów niż inni i noszę w plecaku pelerynę.

3.08
Po trzech dniach rozłąki Szczur ponownie do mnie przyjechał, żeby spędzić razem dalszą część wakacji. Wyciągnęłam go do lasu, oczywiście w celu szukania larw motyli. Znaleźliśmy jedną dorodną gąsienicę na wierzbie, rusałek niestety nie. Spotkaliśmy za to całkiem sporo innych stworzeń.
W drodze do lasu samochód Szczura wypłoszył spośród zbóż dwa bażanty: samca, który przebiegł przez ścieżkę, i samicę, która przeleciała nad nami. Mam nadzieję, że nie przerwaliśmy im intymnego spotkania, bo takie przerywanie to rzecz paskudna (specjalne pozdrowienia dla kumpli).
Za szlabanem zauważyłam śliczną zielonkawą ćmę, prawdopodobnie z miernikowcowatych, którą trzeba zidentyfikować. Odpoczywała wśród pokrzyw. Głębiej w lesie musieliśmy bardzo uważać i patrzeć pod nogi, bo po ziemi skakało mnóstwo maleńkich (około centymetra) ropuszek, chyba niedawno przeobrażonych. Uroczo wyglądały, jakby dopiero co straciły ogonki. Widzieliśmy też dwa gatunki ważek, żuka gnojowego i kopulujące żuki. Mniej przyjemne były spotkania z gzami i wpleszczami, jeden zuchwały delikwent nawet zabrał się z nami autostopem do domu!
W drodze powrotnej pobłądziliśmy nieco. Szczur próbował nas wyprowadzić z lasu na skróty, ale zamiast w spodziewanym miejscu wylądowaliśmy pod amboną myśliwską. W pobliżu śmierdziało padliną i walały się kości z czyjegoś niedawnego posiłku. Ostatecznie wróciliśmy grzecznie tą samą drogą, którą przyszliśmy. Las po dziewiętnastej wyglądał już inaczej, był cichszy i sprawiał wrażenie bardziej tajemniczego. Tylko jakiś nieduży ptak nawoływał głośno "cz-cz-cz", jakby chciał ostrzec wszystkich naokoło przed intruzami w lesie.







8.08
(przed drugą w nocy)
Około północy przyszła burza. Grzmieć już dawno przestało, ale pada aż do teraz. Cudowne uczucie, siedzieć w dużym pokoju w Norze i czytać biografię Sisi, słuchając deszczu przy otwartym balkonie. Pachnie letnim deszczem tak cudnie, że chciałabym tym zapachem obdzielić cały świat.

9.08
Ten tydzień zaczął się pod znakiem obowiązków - zgodnie z obietnicą, Szczur pomógł mi zagospodarować nowe regały. Wcielił się w pracownika fizycznego. Książek do przeniesienia było tyle, że mnie samej zajęłoby to z tydzień, a tymczasem z pomocą gryzonia udało się to wszystko zrobić w jeden dzień. Kupiliśmy też nowe regały do skręcenia, ponieważ moja druga szafa materiałowa niebezpiecznie się rozjechała. Po tak udanym dniu wróciliśmy do Nory, gdzie zrobiliśmy duże zakupy i odwiedziliśmy rodziców Szczura. Przyznam szczerze, że bałam się tej wizyty, a konkretnie trudnych pytań, które mogłyby paść, ale koniec końców nic takiego się nie zdarzyło. Wizyta przebiegła w pełni spokojnie i luzacko, rozmawialiśmy głównie o wakacjach.
W kolejnych dniach wróciła moja ukochana letnia rutyna Nory: spanie do późna, czytanie do późna, robienie sobie na obiad tylko Tego, Co Rosomaki Lubią, spacery po forcie, leżenie w hamaku, oglądanie filmów Davida Attenborough i tak dalej. Przez kilka dni bardzo mi dokuczała prawa ręka, we wtorek osiągnęła apogeum (całe śródręcze sztywne), ale zaskakująco szybko uspokoiła się, być może po dawce leku. Do szczęścia brakuje mi jeszcze placków z owocami albo naleśników.
Mieliśmy kolejną zabawną przygodę w supermarkecie. Tym razem, choć obeszliśmy wszystkie zamrażarki, nie udało nam się znaleźć ryb ani paluszków rybnych. Była tylko jedna zamrażarka podpisana "RYBY", a w niej... frytki wszelkich możliwych kształtów. Zaczynałam już czuć niepokój, bo jedzenie ryby należy do mojej tygodniowej rutyny. Szczur namówił mnie, aby zapytać pracownika sklepu, młodego chłopaka wyglądającego na Azjatę, który niedaleko układał towar na półkach. Na szczęście dogadaliśmy się, bo bez pomocy tego miłego chłopaka nie znaleźlibyśmy ryb. Jak się okazało, filety i paluszki rybne znajdowały się w zamrażarce podpisanej "PIZZE". A ponieważ ja i Szczur traktujemy napisy dosłownie, nie przyszłoby nam do głowy tam ich szukać. Wiedziałam, że niektórzy klasyfikują ślimaki jako ryby, ale że ryby bywają klasyfikowane jako pizze - nie. Pomimo że pizza to jedno z moich ulubionych dań! 





Wczoraj odwiedził nas kumpel Szczura, który pracuje jako oficer na kontenerowcach. Łączy ich między innymi pasja do Warhammera - w wolnych chwilach na statku kumpel maluje figurki do swojej armii, a gdy wraca na parę miesięcy do domu, rozgrywa bitwy ze Szczurem. Jeszcze rok czy dwa lata temu stresowała mnie wizyta tego kolegi, zwłaszcza że należy on do głośnych i ekspresyjnych osób, a teraz bardzo go lubię. Gdy panowie skończyli grę, dołączyłam do nich i wypytałam kolegę o wszystko, co mnie interesowało na temat jego pracy i życia na statku. Takich opowieści wilka morskiego można słuchać bez końca. Nie zdziwiło mnie, że wizyta jak zwykle przeciągnęła się do dwudziestej trzeciej
.

10.08
Po trzech latach regularnego bywania w Warszawie nareszcie pooglądałam Zamek Królewski od wewnątrz!
Takich "miejsc wstydu" (tzn. ważnych miejsc, których jeszcze nie zwiedzałam) mam w stolicy kilka, podobnie jak w Krakowie. Zazwyczaj są to te, co do których mam obawy przed dużą liczbą ludzi.
Nie inaczej było z Zamkiem Królewskim. Zawsze odkładałam go na "kiedy indziej", bo byłam przekonana, że jest oblegany przez tłumy turystów jak Zamek Królewski na Wawelu. Z tego samego powodu kupiłam bilety przez Internet, spodziewając się, że spontaniczny wypad w godzinach innych niż poranne może się nie udać. Nic bardziej mylnego. W piątkowy wieczór, w samym środku wakacji, ludzi nie było prawie wcale! A zwiedzanie było tak komfortowe dla autystów, jak to tylko możliwe - fajne audioprzewodniki, ani za zimno, ani za gorąco, brak hałasów.
Wrażenia w pigułce:
- Na pierwszy rzut oka pomyliłam Chronosa z Syzyfem.
- Łóżko Stanisław August Poniatowski miał niezwykle małe jak na dorosłego mężczyznę. Spał w pozycji półleżącej, gdyż było to modne. Nie wyobrażam sobie takiej niewygody!
- Moim ulubionym miejscem została sala, w której odbywały się słynne obiady czwartkowe. Dowiedziałam się, że król był umówiony z zegarmistrzem tak, iż o osiemnastej przynoszono mu kopertę z pustą kartką w środku. Stanowiło to dla króla sygnał, by kończyć spotkanie.
- Byliśmy w sali, w której uchwalono Konstytucję 3 maja.
- Moją ulubioną opowieścią z zamku jest historia haftowanych orłów z zaplecka tronu, które po wojnie udało się wiernie odtworzyć, bo jeden odnalazł się niespodziewanie w Stanach Zjednoczonych.
- W zamkowej kaplicy znajdują się insygnia ostatniego króla Polski oraz urna z sercem Tadeusza Kościuszki.
- Wyszczerzone lwy podbiły moje serce.
 








11.08
Od wczoraj mam jakieś problemy z ogarnianiem rutynowych czynności, być może z powodu typowego dla mnie lęku przed zbliżającą się podróżą. W tym czasie zdążyłam:
- zapomnieć pocztówek do wysłania, gdy jechaliśmy do centrum handlowego,
- zapomnieć empetrójki do słuchania w samochodzie,
- źle domknąć pralkę, co spowodowało potop, a później długie wycieranie piany i wieloletniego syfu za pralką,
- pojechać do lasu z rozładowaną baterią w aparacie,
- dodać dwa razy tego samego posta na forum,
- przygotować warzywa do gotowania, nie włączyć palnika i zdziwić się, że się nie gotują...
Borze liściasty, co ja robię ze swoim życiem? I jak się wybrać w podróż, aby nie wysadzić niechcący chałupy
.

16.08
Z serii "Dialogi szczurzo-rosomacze":
W drodze do Władysławowa ostro pada.
Szczur: Widać koniec chmury.
Ja: Oby sobie poszła.
Szczur: Przypomina mi się taka piosenka: "Jest słońce za chmurą, lecz nie wiem, za którą". I jak z kumplami graliśmy dużo w "Zew Ctulhu", to śpiewaliśmy: "Jest Ctulhu za chmurą, lecz nie wiem, za którą".

18.08

Wróciliśmy znad morza. Jest 3:50, a ja dopiero kładę się spać.

22.08
Fejsbuk ostatnio poleca mi dziwne rzeczy - nie wiem, dlaczego, bo ja przecież grzeczna jestem. Najpierw byłam zasypywana reklamami kubeczków menstruacyjnych, a obecnie często widzę reklamę doniczki w kształcie rozchylonych kobiecych ust.

25.08
Z serii "Dialogi rodzinne":

Rozwiązuję łamigłówki i koloruję obrazki w kolorowance z trzyletnim synkiem kuzyna. Chłopiec łatwo się zniechęca, ponieważ ma świadomość, że zostawia dużo białego i wyjeżdża za linie, a dorośli nie. Wolałby, żebym to ja wszystko kolorowała, bo "on jeszcze nie umie". Ja go namawiam, żeby próbował razem ze mną. Kolorujemy na zmianę albo dzielimy się elementami. Młody kombinuje, jak tylko może.
Ja: Zobacz, róża! Pokolorujesz różę na czerwono?
Młody: Ale są też białe róże. Ta róża jest biała.
Białej róży nie trzeba kolorować...


27.08
Od powrotu znad morza prawie nic nie pisałam... po części dlatego, że przygotowuję kilka postów na bloga, ale główny powód jest taki, że koniec wakacji się nieubłaganie zbliża, a to dla mnie zawsze trudny moment. Jeden z trudniejszych w roku. Zmiana mojej letniej rutyny, luzackiej i prawie niezależnej od innych ludzi, na codzienną, pełną kontaktów z ludźmi, napięć, a przede wszystkim ciągłych zmian... no, boli. To zawsze boli. A smęcić nie chcę. Dlatego mniej piszę i rzadziej inicjuję rozmowy.
W zeszłym tygodniu zdarzały się jeszcze stuprocentowo superfajne dni. Jak wtorek, gdy razem ze Szczurem, Asią i Mistrzem pojechaliśmy do Kampinosu i spędziliśmy tam ładnych parę godzin, a raz nawet pomyliliśmy drogę po ciemku. Wracając z Kampinosu, znowu napotkaliśmy lisa! Albo piątek, gdy tuż przed wyjazdem z Nory zdecydowaliśmy się ze Szczurem na "przepływkę" rowerem wodnym i Szczur stwierdził, że prowadzenie go jest znacznie trudniejsze niż się spodziewał. W weekend pojechaliśmy do lasu, zjedliśmy pizzę i pozbieraliśmy trochę śmieci, przyjechał też kuzyn z rodzinką.
W tym tygodniu jest mi już znacznie trudniej się odprężyć, bo stresuje mnie świadomość zbliżającego się powrotu do pracy, zwłaszcza niewiedza, jak będzie wyglądał mój grafik. Tata jest chory. Trudno też przywyknąć do domu rodzinnego, szczególnie do ryczących telewizorów, po dwóch miesiącach komfortu sensorycznego w Norze. Tęsknię za Szczurem i za cichymi wieczorami. Mimo wszystko staram się dbać o swoje samopoczucie, między innymi chodząc codziennie na spacer. Wczoraj wyszłam pomimo grzmotów w oddali i bardzo dobrze zrobiłam, bo żadna burza nie przyszła. Zrobiłam też galaretki z owocami.
Stresorem są także, niestety, motyle, a raczej ich brak. Ani Safo, ani narożnice nie zaczęły wychodzić z jaj, być może z powodu upału. Póki co nie udało mi się też znaleźć larw rusałek z drugiego pokolenia. Dobrze by mi zrobiło, gdyby jakieś larwy pojawiły się.
Z dobrych wiadomości, przeniosłam wszystkie moje ubrania ze zniszczonych szaf materiałowych do skręconych regałów. Regały robią wrażenie o wiele stabilniejszych. Oby przetrwały dłużej niż szafy (jedną zniszczyła Bestia, druga się rozkraczyła). Ciuchy są teraz posegregowane, poukładane w pudełkach, a pudełka opisane. Jeżeli to mi nie pomoże pamiętać, jakie mam ubrania i gdzie, to chyba nic mi już nie pomoże.










Możliwe, że ostatni dzień wakacji skończy się burzą. Od kilkunastu minut grzmi. Chciałabym, żeby burza przyszła.

2.09
Z cyklu: Rosomak i (nie)zapamiętywanie ludzi
Mama: Chyba muszę zmienić fryzjerkę, bo do tej mojej wiecznie nie da się dodzwonić. Zaczynam już mieć tego dość.
Ja: Spróbuj iść do mojej, jestem całkiem zadowolona z tego, jak strzyże ta pani Grażyna.
Mama: Nie Grażyna, a Bożena.
Ja: Naprawdę?
Chodzę do tej samej fryzjerki od ponad roku i nadal nie zapamiętałam, jak ma na imię i nazwisko. Mama usłyszała je jeden jedyny raz i już pamięta.
Nie pamiętam też, jak fryzjerka wygląda, bo nigdy jej nie widziałam w 2D (na zdjęciu). Ratuje mnie tylko kontekst. Gdy wchodzę do salonu, automatycznie rozpoznaję ją, ale gdybym spotkała na ulicy... nie byłoby szans
.

12.09
Obliczyłam, że całkowite przyzwyczajenie się do nowego środowiska na tyle, by nie mieć dolegliwości somatycznych ze stresu, zwykle zajmuje mi ponad dwa lata. Tak było na studiach i tak jest też w pracy. Dopiero teraz przez większość czasu czuję się w pełni swobodnie i dobrze w pracy. Doceniam to na maksa. Robię to, co lubię, odnajduję się w tym i czuję zadowolenie.
A do tego mam całkiem fajne koleżanki z pracy. Przynajmniej niektóre, bo ze wszystkimi kumplować się nie trzeba. Ostatnio jedna z własnej inicjatywy podrzuciła mnie do domu swoim samochodem, nadkładając drogi, a druga dała mi na własność świetne książki mogące mi się przydać w pracy, które nie są jej już potrzebne. W porównaniu z poprzednią pracą, gdzie codziennie miałam do czynienia z kilkoma wrednymi zołzami i mobbingiem, to jak niebo i ziemia.
Jednym z największych plusów bycia dorosłym jest to, że nareszcie nie trzeba przebywać przez połowę życia w towarzystwie rówieśników i można się w spokoju kumplować z ludźmi znacznie starszymi od siebie. Jestem dorosła już od dawna, a nadal nie przestaje mnie to cieszyć. Jedna koleżanka jest ode mnie starsza o dziesięć lat, druga o ponad dwadzieścia. I nikt nie oczekuje ode mnie, że zamiast zagadywać do osób starszych od siebie, pójdę do rówieśników. To była jedna z najbardziej upierdliwych rzeczy w dzieciństwie.
 

17.09
Można powiedzieć, że dzisiejszy dzień zainaugurował u mnie jesień. Wieczorem nieco mocniej zawiało i mieliśmy pierwszą od dawna przerwę w dostawie prądu. Takie sytuacje zdarzają się u nas od czasu do czasu, najczęściej w jesienne lub zimowe wieczory, gdy jest wichura lub burza.
Ja i mama akurat piekłyśmy ciasta. Moje zdążyło się upiec, ale ciasto mamy było w piekarniku, gdy światła zgasły. Wyjrzałyśmy przez okno, a tam cała wieś pogrążona w ciemności. Cóż było robić... trzeba było wyjąć stały jesienno-zimowy ekwipunek: latarki, świeczki. Los ciasta ze śliwkami wydawał się przesądzony.
Na szczęście prąd szybko został włączony z powrotem, widocznie nie była to poważna awaria. Zdążyłam jeszcze naładować sprzęt do pracy i obejrzeć "Big Brothera", a drugie ciasto zdążyło się upiec.
Minęły trzy tygodnie od powrotu do pracy, a cztery od powrotu do domu. W tym czasie moje życie zdążyło się całkiem nieźle ustabilizować. Tegoroczny grafik zajęć póki co nie jest zły, dzięki czemu nawet z zasypianiem radzę sobie lepiej niż przez kilka poprzednich lat. Oczywiście tęsknię za latem, ciepłem, Norą i podróżami, ale zaadaptowałam się do codzienności szybciej niż w poprzednich latach. No i wychodzę już z obłędnej wrześniowej papierologii.
W ten weekend Szczur przyjechał do mnie i mieliśmy bardzo przyjemną sobotę. W porównaniu do kilku poprzednich dni ociepliło się - temperatura wyniosła dwadzieścia stopni. Pojechaliśmy do parku, gdzie nie ma jeszcze zbyt wielu oznak zbliżania się jesieni, wypożyczyliśmy rower dla dwóch osób i pojeździliśmy nim dookoła. Było zabawnie, choć momentami bałam się, że Szczur nas wrzuci w wierzby. Wieczorem jedliśmy pizze, grając w "Najdłuższą Podróż". Dzisiaj nadal graliśmy, dzięki czemu jesteśmy już blisko końca (wiem, bo już raz przechodziłam tę grę). Poszliśmy też na niedługi spacer po rośliny dla moich stworów.
Niestety nie wróciłam jeszcze do normalności, jeśli chodzi o czytanie - nie przeczytałam we wrześniu ani jednej książki, a nad biografią Jennie Churchill nie umiem się skupić. W ogóle mam kłopoty z koncentracją po pracy, może z czasem się poprawi.
We wrześniu upiekłam już dwa ciasta czekoladowe. Co prawda obydwa to tak zwane ciasta z torebki, ale i tak jestem z siebie zadowolona. Miałam długą przerwę do pieczenia, a degustujący nie wiedzą, czy to ciasto z torebki.




 

25.09
Ponieważ mój tata niedomaga, w tym roku spadł na mnie obowiązek kultywowania jego nawyku codziennego zbierania orzechów. Nasz orzech włoski zrzuca ich codziennie ponad sto. Tata zaś z uporem typowym dla autysty, któremu coś uniemożliwia wypełnienie codziennego schematu, kilka razy dziennie wierci dziurę w brzuchu. Żeby nie było tak nudno, bawię się w liczenie orzechów. Wczoraj zebrałam ich 86, a dziś 125. Już się boję, ile będzie jutro.
W przeciwieństwie do orzechów, w tym roku mam problem ze znalezieniem kasztanów. Okoliczna dzieciarnia zdąża wszystkie wyzbierać, zanim wrócę z pracy.
W ostatnich dniach zaobserwowałam srokę, sójkę, sporo admirałów i pawików (widać, że drugie pokolenie się pojawiło - jeszcze tydzień temu ich nie było). A dzisiaj na plecaku znalazłam żółtą biedronkę.
Poza tym dzisiaj wieczorem zafundowałam sobie totalny chill, bo zbliża się kobieca przypadłość i źle się czuję. Wypisałam pierwsze pocztówki z jesiennych wymian, wypiłam czekoladowe cappuccino, posłuchałam spokojnej muzyki, nakarmiłam larwy. Oby dziś lepiej mi się spało, bo jutro dłuższy i trudniejszy dzień w pracy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz