Nieco ponad cztery lata temu, w piątek 6 listopada,
wybrałam się w podróż pociągiem do stolicy. Z tej podróży nic nie
pamiętam. Najwyraźniej byłam tak przejęta tym, co zamierzałam zrobić, że
nie kodowałam teraźniejszości.
Kilka dni po powrocie napisałam w swoim ówczesnym internetowym pamiętniku:
Czegoś
takiego się nie spodziewałam. Nigdy bym się nie spodziewała, że będę
się czuć aż tak swobodnie i komfortowo w towarzystwie osoby, którą
pierwszy raz widzę w realu, na cudzym terenie i w
momencie życia, w którym żyję w ciągłym napięciu, wszyscy
przedstawiciele ludzkiego gatunku mnie denerwują i niemal z nikim się
nie dogaduję. Przez cały dzień.
Po
drodze zdarzyło się kilka sytuacji potencjalnie stresogennych, a jakimś
cudem prawie tego nie odczułam. Raczej uświadamiałam sobie, że tu i
teraz mogę zareagować stresem, bo zwykle reaguję, i przygotowywałam się
mentalnie na stres. Ale stres nie nadchodził.
Jeśli
dobrze pamiętam, w pewnej absolutnie nierealistycznej, absurdalnej i
marysuistycznej książeczce L. M. Montgomery był wątek faceta, który w tajemnicy przed własną żoną i
resztą świata tworzy cudowne lekarstwa w pokoju, do którego nikomu
oprócz niego nie wolno wchodzić. Mogłabym się zastanawiać, czy Szczur w
tajemnicy przed całym światem komponuje jakieś specyfiki w swojej
Narnii, a następnie przyprawia nimi posiłki gości, by na czas pobytu
zapominali o wszystkich zmartwieniach. Ale Szczur nie przygotowywał dla mnie
posiłków, więc to raczej należy wykluczyć.
Czy
naprawdę trzeba wyjechać tyle kilometrów od domu, żeby wreszcie odczuć,
że ktoś rozumie i bierze pod uwagę moje emocje? Ludzi dookoła jest
tylu. Dlaczego oni wszyscy tego nie potrafią, nawet nie próbują?
Dlaczego mogę im tłumaczyć niektóre rzeczy na swój temat pięćset razy, a
oni postępują dokładnie odwrotnie niż proszę, skoro osoba widziana
pierwszy raz w życiu robi automatycznie rzeczy, które mi pomagają? I
prawdopodobnie co najmniej czasami nawet sobie tego nie uświadamia.
Mam nadzieję, że będę mogła i umiała odwdzięczyć się tym samym.
Po
powrocie do domu zajrzałam na fejsika i dowiedziałam się między innymi,
że dziewczyna, która studiowała na moim wydziale, znowu pomieszkuje w
hotelu Marriott, tym razem w Budapeszcie. Sądzę, że w opuszczonych
budynkach jest przyjemniej niż w Marriottach. I przyjemniej jest widzieć
przelot kilkudziesięciu ptaków nad osiedlem, liście przepędzane przez
wiatr ze wzniesienia czy zachęcająco czarne korytarze, niż fotografować
się ze śniadaniem. Dwudniowa przerwa od fejsika, skrzynki mailowej i w
ogóle od ludzi też nie jest złą rzeczą. Ale to moje zdanie.
Amon, mój
internetowy przyjaciel z lat gimnazjalnych, napisał kiedyś, gdy depresja
dawała mu się szczególnie mocno we
znaki, że dobre sny są tylko po to, by potęgować siłę koszmarów. Tu i
teraz myślę, że może jest, albo przynajmniej bywa, odwrotnie. Muszę
jednak to sobie zapisać, zanim zmienię zdanie.
A co się wydarzyło pomiędzy?
Zrobiłam
jedną z najbardziej szalonych i nieodpowiedzialnych rzeczy w moim
życiu. Taką, którą zapewne odradzałabym komuś innemu, gdyby zwierzył mi
się ze swoich planów. Spędziłam prawie dwa dni u człowieka poznanego
wiosną przez Internet, który zaprosił mnie na urbex, w tajemnicy przed
wszystkimi. W dodatku nakłamałam, aż z uszu mi dymiło, choć nie kłamię
prawie nigdy. Rodzicom i chłopakowi powiedziałam, że jadę do koleżanki.
Przyjaciołom - choć mam w zwyczaju zawsze informować jedno z nich, gdy
pierwszy raz spotykam się z kimś w realu - nie powiedziałam nic.
Chciałam przynajmniej raz mieć spokój od tego, co myślą inni.
Z
internetowym znajomym, do którego pojechałam, łączyły mnie relacje
czysto koleżeńskie. Jego niedawno rzuciła dziewczyna, ja byłam w
kilkuletnim związku, który coraz bardziej się sypał, ale wciąż jeszcze
miałam nadzieję na szczęśliwe zakończenie. Zaproszenie przyjęłam głównie
dlatego, że rozpaczliwie chciałam choć na chwilę zapomnieć o
codzienności. W żadnej sferze mi się nie układało - miałam problemy
zdrowotne, ze związkiem nie było dobrze, w mojej pierwszej poważniejszej
pracy spotkałam się z mobbingiem i nie potrafiłam się odnaleźć.
Psychicznie byłam w rozsypce. Znajomy często ze mną rozmawiał i czułam,
że jest między nami jakaś nić wzajemnego zrozumienia, chociaż dzielą nas
kilometry.
Pamiętam, jak siedziałam w jego długim
czarnym samochodzie, spięta i zmęczona podróżą. Rozmawiałam z trudem, sens każdego zdania docierał do mnie
tylko na chwilę. O czym rozmawialiśmy, już nie pamiętam. Wiem, że
zastanowiłam się, zerkając w lewo, czy on mógłby mi się podobać jako
partner. Doszłam do wniosku, że nie, bo nie jest zupełnie w moim typie i
wygląda na dużo starszego. Nigdy nie pociągali mnie faceci z brodą lub
wąsami, kojarzyli mi się z tatą.
To, co się stało
później, nie przypominało żadnej znanej mi historii. Nie, nie poszliśmy
do łóżka ani nic w tym stylu. Większość weekendu zleciała nam na
rozmawianiu. W sobotę pojechaliśmy szukać opuszczonego domu pod lasem,
przedarliśmy się przez dzikie chaszcze i zrobiliśmy amatorską sesję
zdjęciową. Nie pamiętam, co jedliśmy, zupełnie jakbyśmy się najedli
rozmowami. Z godziny na godzinę czułam się coraz bardziej swobodnie,
jakbym znała go od zawsze. Pomimo bycia w obcym miejscu niczego się nie
bałam, co było niezwykłe, jeśli brać pod uwagę, jaki to był okres w moim
życiu. Trochę też wydawało mi się, że śnię.
Wróciłam
do domu jakaś inna, silniejsza psychicznie. Z poczuciem, że jest ktoś,
kto mnie rozumie. I ze świadomością, że podobne historie czasem kończą
się w kronikach kryminalnych - dlatego nadal nie powiedziałam nikomu
prawdy.
Parę miesięcy później już byliśmy razem.
Jeśli ktoś będzie Wam próbował wmówić, że zawsze i wszędzie należy kierować się rozumem - nie słuchajcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz