05.07
Przyjechałam
do Nory prawie tydzień temu, ale ten pierwszy tydzień był średnio
udany. Nie było mnie tu wyjątkowo długo, bo aż pół roku. Zazwyczaj
błyskawicznie zaczynam czuć się jak w domu. Tym razem przez parę dni
nie potrafiłam się wyluzować. Okazało się, że po remoncie wielu
potrzebnych rzeczy nie umiem znaleźć, a w mieszkaniu jest niezbyt czysto
(w końcu przez trzy miesiące nikt tu nie mieszkał...). Musiałam też kupić
większość rzeczy potrzebnych mi do przygotowywania posiłków i znaleźć
parę roślin żywicielskich dla podopiecznych. Przez lockdown dość długo żyłam "pod kloszem"
- rzadko wychodziłam z domu, u rodziców nie musiałam myśleć sama o
wszystkim - i teraz trudno mi się wdrożyć do normalnego dorosłego życia,
brzuch ciągle mam niespokojny. Z kolei Szczur w pierwszych dniach lipca miał na głowie jeszcze
sporo obowiązków wpracowych i przytłaczało go to wszystko. Czasem nie
umieliśmy się dogadać, bo mieliśmy sprzeczne potrzeby albo coś
zaszwankowało w komunikacji.
Z
pozytywnych rzeczy... Obejrzeliśmy dwa udane filmy: "Bakemono no Ko" i
"Księgę Henry'ego". Prawie codziennie spacerowałam, przywiozłam też swój
materac do ćwiczeń. Stawy znowu poczuły się lepiej. Kilka gąsienic się
przepoczwarczyło, a wieczorami zaczęłam czytać "Przeminęło z wiatrem".
Ze Szczurem odbyliśmy długą rozmowę na nocnym spacerze, wyjaśniając
sobie różne rzeczy, więc między nami znowu powinno być lepiej.
Na
sobotę zaplanowaliśmy wycieczkę do Kampinosu, jednak zamiast tego pojechaliśmy na spontanie do rodziców
Szczura, bo pojawił się nagły
problem z samochodem. Szczur był bardzo zestresowany, a mnie nagła zmiana planów
mocno wytrąciła z kruchej równowagi psychicznej. Zrezygnowaliśmy z zaplanowanego na
niedzielę spotkania. Na szczęście z samochodem jest wszystko w porządku,
a dzięki temu, że u rodziców już byliśmy, nie muszę o tym teraz myśleć.
Dzisiaj
w końcu udało się nam spędzić więcej czasu razem na świeżym powietrzu i
bardziej się rozluźnić. Połaziliśmy po Kampinosie od strony, do której
mamy najbliżej, ale wybraliśmy nowy szlak. Zobaczyliśmy tam
miejsce egzekucji więźniów w 1942 roku. Atomową kwaterę dowodzenia przekształcono w noclegownię dla
nietoperzy, ozdobioną pięknym muralem. Gdy zbliżaliśmy się do niej, znienacka
spod moich nóg wyprysnął duży wąż i ruszył w kierunku Szczura, aż
poczuliśmy przypływ adrenaliny! Był to zaskroniec. Widzieliśmy też motyle i dużego owada podobnego do szerszenia, choć spośród
owadów najwięcej było oczywiście komarów. Biedny Szczur znowu jest cały
pogryziony. Ja minimalnie, ale i tak zaraz po powrocie władowałam się
pod prysznic.
08.07
Łączenie
się z wi-fi poza domem często dostarcza mi tak zwanego lolkontentu. Szukając właściwej sieci do połączenia się (własnej, szczurzej czy
hotelowej), widzę na liście komiczne nazwy, jakie ludzie
nadają swoim prywatnym sieciom. Czasem są banalne, jak "jadzia" albo
"PiotrekWiFi", ale bywają też bardziej kreatywne. Omal nie spadłam z
krzesła, gdy zobaczyłam na szczurzym osiedlu sieć... "MartinRouterKing".
9.07
W czwartek pierwszy raz od wielu miesięcy byłam w najprawdziwszym muzeum. Brakowało mi już solidnie takich wyjść!
Całe
szczęście, że w Warszawie muzeów jest tyle, że nawet gdy niektóre nadal
pozostają zamknięte, a inne już dobrze znamy, wciąż da się znaleźć coś
dla siebie. Nasz wybór padł na otwarte w atrakcyjnych dla nas godzinach
(aż do dwudziestej!) Centrum Pieniądza NBP - muzeum w całości poświęcone
pieniądzom i ich historii. Gdyby nie pandemia, możliwe, że nadal nie
wiedziałabym o istnieniu takiego miejsca.
Nie
wszystkie zakątki udało nam się, niestety, dokładnie zwiedzić - przez
ostatnie sale już tylko przebiegliśmy, ponieważ czas nas gonił. Ewidentnie za
dużo czasu zajęło nam dokładne czytanie ekspozycji o środkach
płatniczych w starożytności i w średniowieczu. Pominęliśmy sporo interaktywnych eksponatów, żeby wszystkiego nie
dotykać. To, co zobaczyłam, wystarczyło mi jednak, żeby polubić Centrum
Pieniądza.
Najbardziej podobały mi się:
- starożytne środki płatnicze,
- monety, które pamiętam z Biblii,
- największa moneta świata, pochodząca ze Szwecji,
- milion złotych w postaci dziesięciozłotowych banknotów (podobno waży mniej więcej siedemdziesiąt kilogramów),
-
sala, w której można nauczyć się rozpoznawać autentyczne banknoty,
pobawić się w typowanie banknotów prawdziwych i fałszywych, a nawet
zbadać własny banknot,
- gablotka ze zniszczonymi na różne sposoby banknotami,
- możliwość podejrzenia, jak wygląda bankomat w środku,
- ekspozycja o tym, jak powstają pieniądze.
Jeśli
chodzi o środki bezpieczeństwa, jest dobrze: dezynfekcja rąk przy
wejściu, możliwość pobrania jednorazowych rękawiczek, obowiązek zakrycia
ust i nosa. A przede wszystkim mało zwiedzających - to ucieszyło mnie
najbardziej.
11.07
Dzisiaj
wybraliśmy się ze Szczurem na nietypową wycieczkę. Odwiedziliśmy
Piotrka, a potem we trójkę pojechaliśmy do pobliskiego Żyrardowa, żeby
obejrzeć dawne fabryki lniarskie i zakłady pończoszarskie "Stella". Co
prawda do środka zajrzeć się nie da (wszystko pozamykane na cztery
spusty), ale i z zewnątrz są to bardzo ładne budynki. A drzewka
wyrastające z opuszczonych budynków zawsze mnie wzruszają.
Następnie
pojechaliśmy do Teresina, gdzie znajduje się opuszczona jednostka
obrony przeciwlotniczej. (Z pewnością domyślacie się, które z nas to
zaproponowało). Tam już bez problemu można wejść, ale po całym obiekcie uganiali się
akurat panowie grający w paintball, generując mnóstwo hałasu.
Zdążyliśmy zobaczyć jeden budynek, a potem... z zimna zachciało mi się
do toalety (czternaście stopni latem to nie jest temperatura dla Ostatniego
Rosomaka).
Po powrocie zawarłam bliższą znajomość z jednym z kotów Piotra. To przekochana szylkretowa koteczka. Po tym, jak zaczęłam ją głaskać, nie chciała się ode mnie odsunąć,
żebym mogła zrobić jej zdjęcie. Przez to spotkanie zatęskniłam za
Bestią, mimo że charakter Bestii jest zupełnie inny. Na moje kolana
wskakuje na własnych warunkach, zazwyczaj po kolacji, a obcy w ogóle nie mają co
liczyć na przytulasy.
Jedziemy na wybory. W samochodzie jem, pierwszy raz od wielu miesięcy, jedzonko z Maka. Przede mną ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów drogi, jedziemy na
styk, ale mam nadzieję, że zdążę. A przy okazji słucham bardzo
adekwatnej piosenki: "Human" The Killers.
Tutaj trochę o tym, dlaczego ten utwór jest tak piękny:
(wieczorem)
Głos oddany. Była 20:40! Ostatni raz chodnik wokół podstawówki wydawał mi się tak długi, gdy uciekałam przed dokuczającymi.
15.07
Mama wysłała mnie na cmentarz po stary stroik, żeby zrobić nowy.
Ja: Na cmentarzu dzisiaj nikogo nie było.
Szczur: Przynajmniej nikogo żywego.
16.07
Przez
ostatnie dwa dni polowaliśmy ze Szczurem na kometę Neowise. Trochę mnie
to ożywiło, bo w poniedziałek czułam się, jakbym miała powyborczego
kaca, mimo że nic nie piłam - nie chciało mi się wstać z łóżka. Bardzo
chciałabym zobaczyć kometę, dopóki jestem na Śląsku. W dzieciństwie
uwielbiałam "Kometę nad Doliną Muminków". Niestety, nadal się nie udało. Pierwszej nocy szukaliśmy na niewłaściwym skrawku nieba, a drugiej chmury
zasnuły cały wschód.
Zawsze
gdy wychodzę nocą na dwór, uderza mnie, jak bardzo letnie noce poza
miastem są piękne. Słychać świerszcze albo żaby, widać gwiazdy, a w
powietrzu unoszą się zapachy łąkowych roślin. Gdy drugi raz nie udało
się zaobserwować komety, poszliśmy rzucić okiem na widok z wiaduktu, a
później na cmentarz. Bardzo się zdziwiłam, że brama cmentarna jest o tej
porze otwarta. Nigdy jeszcze nie byłam w nocy na cmentarzu, bo ten
najbliższy jest położony w znacznym oddaleniu od zabudowań, tak daleko
pod lasem, że nikt tam nocami nie chodzi ani nie jeżdżą żadne autobusy.
Oczywiście czasem odwiedzam groby w jesienne wieczory, gdy wcześnie
robi się ciemno, ale to nie to samo, co druga czy trzecia w nocy, kiedy
nie ma nikogo. Okazało się, że na cmentarzu o tej porze czuję się
jeszcze bardziej spokojnie niż w dzień, żadne duchy ani upiory nie
kojarzą mi się z tą sytuacją. Przeciwnie: bardziej chce mi się teraz
spać. Pod lasem świeci kilkadziesiąt zniczy. Miło widzieć, że na takim odludziu aż tyle osób pamięta o grobach swoich bliskich.
17.07
Byłam
dzisiaj pierwszy raz w życiu na strzelnicy i strzelałam z karabinka
sportowego z podparciem. Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że może mi tak
dobrze pójść. Za pierwszym razem trafiłam dziesiątkę! Byłam w szoku! Raczej nie był to przypadek, bo później strzeliłam sobie
jeszcze chyba kilkanaście razy i ogólnie nieźle mi szło. Nic mnie nie
bolało podczas strzelania - okazuje się, że nawet da się strzelać z moją chorobą, przynajmniej jeśli się odpowiednio dobierze broń.
Instruktor był sympatyczny i wszystko mi wytłumaczył.
Cieszę
się, że pojechaliśmy na strzelnicę, bo wreszcie udało nam się trochę
oderwać myśli od szczurzego zęba z zapaleniem miazgi (ten bardzo
nieprzyjemny temat zdominował ostatnie dni). Do tego w końcu spotkaliśmy
się w realu z Magdą.
Samo strzelanie jest przyjemniejsze niż myślałam, bardzo odprężające.
Błyskawicznie ustawia w głowie tryb "uważność", co w wielu innych
sytuacjach jest przecież nieziemsko trudne.
19.07
(nad ranem)
Po
paru dniach przejmowania się zębem Szczura mam ciężką pierwszą noc w
Norze. Nie umiem spać, boli mnie brzuch i atakują dziwne psychosomy. W
dzień czułam się dobrze, a tymczasem w nocy wylazł ze mnie stres. Byle
do rana i do przodu.
23.07
Szczur na podwieczorek u rodziców dostał między innymi jeża. Na szczęście nie mięsnego, bo jest wege.
Jeż mnie zainspirował i wczoraj oglądałam filmiki o jeżach pigmejskich.
Odwiedziliśmy
dzisiaj kolejne mniej znane warszawskie muzeum: Muzeum Sportu i
Turystyki. Mamy do niego bliżej niż sądziłam. Jechaliśmy może dwadzieścia minut w
jedną stronę, tylko na miejscu trochę nam zajęło znalezienie budynku.
Wystawa
stała nie jest duża - powiedziałabym, że w sam raz do zwiedzenia, gdy
macie w Warszawie godzinę czy dwie i nie wiecie, czym się zająć. (Może
to też być plus dla osób, które szybko się przebodźcowują albo zwiedzają
z dziećmi.) Przedstawiono na niej w wielkim skrócie historię sportu
olimpijskiego na świecie i w Polsce. Poszczególne sporty mają swoje
"kąciki", gdzie można pooglądać sprzęt, trofea, a gdzieniegdzie też
elementy stroju znanych zawodników, jak Jerzy Dudek, Sylwia Gruchała czy
Adam Małysz. My najwięcej czasu spędziliśmy przed gablotą o wspinaczce
górskiej, gdyż Szczur o tym sporcie może gadać godzinami. Poza tym mieliśmy okazję podpatrzeć, jak
Anita Włodarczyk udziela wywiadu.
W
lipcu i w sierpniu w muzeum prezentowana jest też wystawa czasowa
"Piąta strona Mazowsza". Obeszłam ją szybciutko, bo przedstawia warte
odwiedzenia miejsca wokół Warszawy, które już znam (m.in. zamek w
Liwie, zamek w Ciechanowie, Kampinos).
24.07
Szczur
zabrał mnie po dwudziestej pierwszej do lasu w pobliżu terenów
wojskowych. Plan był taki, żeby spróbować zaobserwować kometę z
opuszczonych bunkrów. Na miejscu okazało się, że nic z tego, bo teren
ktoś kupił i ogrodził. W zamian zdarzyło się coś nieoczekiwanego:
wracając do samochodu, zauważyliśmy w trawie zielone światełko podobne
do lasera. Początkowo myślałam, że ktoś zgubił jakiś fluorescencyjny
przedmiot, na przykład breloczek. Podeszliśmy bliżej i... naszym oczom
ukazał się niewielki owad, podobny do larwy. To był świetlik!
Później
spotkaliśmy jeszcze dwa świetliki. Nie potrafię fotografować nocą, ale
mimo to zrobiłam jednemu fotki smartfonem na pamiątkę. Łapanie świetlika
nie miałoby sensu, zwłaszcza że w okolicy szczurzego osiedla ich nie
ma. Musiałam jednak pooglądać go w świetle latarki. Wyglądał tak, jak na
zdjęciach w Internecie.
Zawsze
chciałam zobaczyć świetliki, których w mojej okolicy nie ma, i proszę
bardzo - w najbardziej niespodziewanym momencie udało się. Jestem szczęśliwa!
28.07
Wczorajsze
słoneczne, gorące i pełne komarów Kampinosy. Chyba pierwszy raz nie
spotkaliśmy żadnego ciekawego zwierzaka. Myślę, że im też jest gorąco.
29.07
Testowałam dzisiaj ze Szczurem "Na skrzydłach" - jedną z naszych nowych planszówek.
O
tej grze zdecydowanie nie da się powiedzieć, że jest wtórna. Fabuła
kręci się wokół budowy rezerwatu, który musimy zasiedlić różnymi
gatunkami ptaków. Aby ptaki zamieszkały w rezerwacie, potrzeba
odpowiedniego pożywienia i siedliska. W dalszej kolejności mogą zacząć
składać jaja. Wygrywa oczywiście ten, kto uzbiera najwięcej punktów.
Okazji do ich zdobycia dostarczają między innymi składanie jaj i
realizowanie celów dodatkowych. Grać można też w pojedynkę - jeszcze nie
próbowałam, ale zauważyłam, że do tego wariantu przeznaczona jest
osobna instrukcja.
Największym
plusem gry jest moim zdaniem to, że na kartach ptaków spotykamy nie
fikcyjne stworzenia, ale prawdziwe gatunki, realistycznie narysowane.
Przy okazji możemy się o każdym z nich odrobinę dowiedzieć: gdzie
występuje, co je, jakie gniazda buduje, ile składa jaj i tak dalej.
Wiadomości same wypływają w toku gry. Punktacja zależy nie tylko od
liczby uzbieranych ptaków i jaj, ale także od realizacji dodatkowych
celów, związanych z cechami ptaków (niektórzy podopieczni polują, inni
tworzą stada). Pomimo dość konkretnej dawki wiedzy gra nie stała się
niegrywalna, jak to czasem bywa z grami edukacyjnymi. Przeciwnie, szybko
wciąga!
Za
największą wadę gry uważam to, że tylko osiemnaście ze stu siedemdziesięciu prezentowanych ptaków
występuje w Europie (liczyłam!). Widać, że została stworzona z myślą o rynku
amerykańskim, bo większość ptaków to tamtejsze gatunki.
PS Zamarzyła mi się podobna planszówka o motylach...
Dzisiaj
wieczorem widziałam nad fosą nietoperze. Latały nisko i bardzo szybko. W
pierwszej chwili pomyślałam, że to jaskółki, które widzieliśmy tam innym
razem. Ale nie - to najprawdziwsze nietopyrze.
31.07
Kampinosu
nigdy za wiele... dlatego, mimo że dopiero kilka dni temu byłam tam ze
Szczurem, wybraliśmy się znowu. Tym razem umówiliśmy się z Asią,
Tomaszem i Mistrzem Zen.
Dzięki
krótkiej wycieczce udało mi się trochę odprężyć przed podróżą. Szliśmy
powoli, spokojnym tempem i dużo rozmawialiśmy, więc w sumie nic
dziwnego, że nie spotkaliśmy żadnego zwierzaka. Po stanie lękowym, który
miałam w południe, las był jak miód na moją duszę. Najbardziej
podobała mi się okolica pełna poduszeczek z mchu.
Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję!
Usuń