sobota, 3 października 2020

[105] Pamiętniki lipcowe


05.07
Przyjechałam do Nory prawie tydzień temu, ale ten pierwszy tydzień był średnio udany. Nie było mnie tu wyjątkowo długo, bo aż pół roku. Zazwyczaj błyskawicznie zaczynam czuć się jak w domu. Tym razem przez parę dni nie potrafiłam się wyluzować. Okazało się, że po remoncie wielu potrzebnych rzeczy nie umiem znaleźć, a w mieszkaniu jest niezbyt czysto (w końcu przez trzy miesiące nikt tu nie mieszkał...). Musiałam też kupić większość rzeczy potrzebnych mi do przygotowywania posiłków i znaleźć parę roślin żywicielskich dla podopiecznych. Przez lockdown dość długo żyłam "pod kloszem" - rzadko wychodziłam z domu, u rodziców nie musiałam myśleć sama o wszystkim - i teraz trudno mi się wdrożyć do normalnego dorosłego życia, brzuch ciągle mam niespokojny. Z kolei Szczur w pierwszych dniach lipca miał na głowie jeszcze sporo obowiązków wpracowych i przytłaczało go to wszystko. Czasem nie umieliśmy się dogadać, bo mieliśmy sprzeczne potrzeby albo coś zaszwankowało w komunikacji.
Z pozytywnych rzeczy... Obejrzeliśmy dwa udane filmy: "Bakemono no Ko" i "Księgę Henry'ego". Prawie codziennie spacerowałam, przywiozłam też swój materac do ćwiczeń. Stawy znowu poczuły się lepiej. Kilka gąsienic się przepoczwarczyło, a wieczorami zaczęłam czytać "Przeminęło z wiatrem". Ze Szczurem odbyliśmy długą rozmowę na nocnym spacerze, wyjaśniając sobie różne rzeczy, więc między nami znowu powinno być lepiej.
Na sobotę zaplanowaliśmy wycieczkę do Kampinosu, jednak zamiast tego pojechaliśmy na spontanie do rodziców Szczura, bo pojawił się nagły problem z samochodem. Szczur był bardzo zestresowany, a mnie nagła zmiana planów mocno wytrąciła z kruchej równowagi psychicznej. Zrezygnowaliśmy z zaplanowanego na niedzielę spotkania. Na szczęście z samochodem jest wszystko w porządku, a dzięki temu, że u rodziców już byliśmy, nie muszę o tym teraz myśleć.
Dzisiaj w końcu udało się nam spędzić więcej czasu razem na świeżym powietrzu i bardziej się rozluźnić. Połaziliśmy po Kampinosie od strony, do której mamy najbliżej, ale wybraliśmy nowy szlak. Zobaczyliśmy tam miejsce egzekucji więźniów w 1942 roku. Atomową kwaterę dowodzenia przekształcono w noclegownię dla nietoperzy, ozdobioną pięknym muralem. Gdy zbliżaliśmy się do niej, znienacka spod moich nóg wyprysnął duży wąż i ruszył w kierunku Szczura, aż poczuliśmy przypływ adrenaliny! Był to zaskroniec. Widzieliśmy też motyle i dużego owada podobnego do szerszenia, choć spośród owadów najwięcej było oczywiście komarów. Biedny Szczur znowu jest cały pogryziony. Ja minimalnie, ale i tak zaraz po powrocie władowałam się pod prysznic.
 
 



08.07 
Łączenie się z wi-fi poza domem często dostarcza mi tak zwanego lolkontentu. Szukając właściwej sieci do połączenia się (własnej, szczurzej czy hotelowej), widzę na liście komiczne nazwy, jakie ludzie nadają swoim prywatnym sieciom. Czasem są banalne, jak "jadzia" albo "PiotrekWiFi", ale bywają też bardziej kreatywne. Omal nie spadłam z krzesła, gdy zobaczyłam na szczurzym osiedlu sieć... "MartinRouterKing".

9.07 
W czwartek pierwszy raz od wielu miesięcy byłam w najprawdziwszym muzeum. Brakowało mi już solidnie takich wyjść!
Całe szczęście, że w Warszawie muzeów jest tyle, że nawet gdy niektóre nadal pozostają zamknięte, a inne już dobrze znamy, wciąż da się znaleźć coś dla siebie. Nasz wybór padł na otwarte w atrakcyjnych dla nas godzinach (aż do dwudziestej!) Centrum Pieniądza NBP - muzeum w całości poświęcone pieniądzom i ich historii. Gdyby nie pandemia, możliwe, że nadal nie wiedziałabym o istnieniu takiego miejsca.
Nie wszystkie zakątki udało nam się, niestety, dokładnie zwiedzić - przez ostatnie sale już tylko przebiegliśmy, ponieważ czas nas gonił. Ewidentnie za dużo czasu zajęło nam dokładne czytanie ekspozycji o środkach płatniczych w starożytności i w średniowieczu. Pominęliśmy sporo interaktywnych eksponatów, żeby wszystkiego nie dotykać. To, co zobaczyłam, wystarczyło mi jednak, żeby polubić Centrum Pieniądza.
Najbardziej podobały mi się:
- starożytne środki płatnicze,
- monety, które pamiętam z Biblii,
- największa moneta świata, pochodząca ze Szwecji,
- milion złotych w postaci dziesięciozłotowych banknotów (podobno waży mniej więcej siedemdziesiąt kilogramów),
- sala, w której można nauczyć się rozpoznawać autentyczne banknoty, pobawić się w typowanie banknotów prawdziwych i fałszywych, a nawet zbadać własny banknot,
- gablotka ze zniszczonymi na różne sposoby banknotami,
- możliwość podejrzenia, jak wygląda bankomat w środku,
- ekspozycja o tym, jak powstają pieniądze.
Jeśli chodzi o środki bezpieczeństwa, jest dobrze: dezynfekcja rąk przy wejściu, możliwość pobrania jednorazowych rękawiczek, obowiązek zakrycia ust i nosa. A przede wszystkim mało zwiedzających - to ucieszyło mnie najbardziej.
 
 

 
11.07 
Dzisiaj wybraliśmy się ze Szczurem na nietypową wycieczkę. Odwiedziliśmy Piotrka, a potem we trójkę pojechaliśmy do pobliskiego Żyrardowa, żeby obejrzeć dawne fabryki lniarskie i zakłady pończoszarskie "Stella". Co prawda do środka zajrzeć się nie da (wszystko pozamykane na cztery spusty), ale i z zewnątrz są to bardzo ładne budynki. A drzewka wyrastające z opuszczonych budynków zawsze mnie wzruszają.
Następnie pojechaliśmy do Teresina, gdzie znajduje się opuszczona jednostka obrony przeciwlotniczej. (Z pewnością domyślacie się, które z nas to zaproponowało). Tam już bez problemu można wejść, ale po całym obiekcie uganiali się akurat panowie grający w paintball, generując mnóstwo hałasu. Zdążyliśmy zobaczyć jeden budynek, a potem... z zimna zachciało mi się do toalety (czternaście stopni latem to nie jest temperatura dla Ostatniego Rosomaka).
Po powrocie zawarłam bliższą znajomość z jednym z kotów Piotra. To przekochana szylkretowa koteczka. Po tym, jak zaczęłam ją głaskać, nie chciała się ode mnie odsunąć, żebym mogła zrobić jej zdjęcie. Przez to spotkanie zatęskniłam za Bestią, mimo że charakter Bestii jest zupełnie inny. Na moje kolana wskakuje na własnych warunkach, zazwyczaj po kolacji, a obcy w ogóle nie mają co liczyć na przytulasy.
 
 

 
12.07 
Jedziemy na wybory. W samochodzie jem, pierwszy raz od wielu miesięcy, jedzonko z Maka. Przede mną ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów drogi, jedziemy na styk, ale mam nadzieję, że zdążę. A przy okazji słucham bardzo adekwatnej piosenki: "Human" The Killers.
Tutaj trochę o tym, dlaczego ten utwór jest tak piękny:
 
(wieczorem)
Głos oddany. Była 20:40! Ostatni raz chodnik wokół podstawówki wydawał mi się tak długi, gdy uciekałam przed dokuczającymi.
 
15.07 
Mama wysłała mnie na cmentarz po stary stroik, żeby zrobić nowy.
Ja: Na cmentarzu dzisiaj nikogo nie było.
Szczur: Przynajmniej nikogo żywego.
 
16.07 
Przez ostatnie dwa dni polowaliśmy ze Szczurem na kometę Neowise. Trochę mnie to ożywiło, bo w poniedziałek czułam się, jakbym miała powyborczego kaca, mimo że nic nie piłam - nie chciało mi się wstać z łóżka. Bardzo chciałabym zobaczyć kometę, dopóki jestem na Śląsku. W dzieciństwie uwielbiałam "Kometę nad Doliną Muminków". Niestety, nadal się nie udało. Pierwszej nocy szukaliśmy na niewłaściwym skrawku nieba, a drugiej chmury zasnuły cały wschód.
Zawsze gdy wychodzę nocą na dwór, uderza mnie, jak bardzo letnie noce poza miastem są piękne. Słychać świerszcze albo żaby, widać gwiazdy, a w powietrzu unoszą się zapachy łąkowych roślin. Gdy drugi raz nie udało się zaobserwować komety, poszliśmy rzucić okiem na widok z wiaduktu, a później na cmentarz. Bardzo się zdziwiłam, że brama cmentarna jest o tej porze otwarta. Nigdy jeszcze nie byłam w nocy na cmentarzu, bo ten najbliższy jest położony w znacznym oddaleniu od zabudowań, tak daleko pod lasem, że nikt tam nocami nie chodzi ani nie jeżdżą żadne autobusy. Oczywiście czasem odwiedzam groby w jesienne wieczory, gdy wcześnie robi się ciemno, ale to nie to samo, co druga czy trzecia w nocy, kiedy nie ma nikogo. Okazało się, że na cmentarzu o tej porze czuję się jeszcze bardziej spokojnie niż w dzień, żadne duchy ani upiory nie kojarzą mi się z tą sytuacją. Przeciwnie: bardziej chce mi się teraz spać. Pod lasem świeci kilkadziesiąt zniczy. Miło widzieć, że na takim odludziu aż tyle osób pamięta o grobach swoich bliskich.

17.07 
Byłam dzisiaj pierwszy raz w życiu na strzelnicy i strzelałam z karabinka sportowego z podparciem. Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że może mi tak dobrze pójść. Za pierwszym razem trafiłam dziesiątkę! Byłam w szoku! Raczej nie był to przypadek, bo później strzeliłam sobie jeszcze chyba kilkanaście razy i ogólnie nieźle mi szło. Nic mnie nie bolało podczas strzelania - okazuje się, że nawet da się strzelać z moją chorobą, przynajmniej jeśli się odpowiednio dobierze broń. Instruktor był sympatyczny i wszystko mi wytłumaczył.
Cieszę się, że pojechaliśmy na strzelnicę, bo wreszcie udało nam się trochę oderwać myśli od szczurzego zęba z zapaleniem miazgi (ten bardzo nieprzyjemny temat zdominował ostatnie dni). Do tego w końcu spotkaliśmy się w realu z Magdą.
Samo strzelanie jest przyjemniejsze niż myślałam, bardzo odprężające. Błyskawicznie ustawia w głowie tryb "uważność", co w wielu innych sytuacjach jest przecież nieziemsko trudne.
 
 

 
19.07
(nad ranem)
Po paru dniach przejmowania się zębem Szczura mam ciężką pierwszą noc w Norze. Nie umiem spać, boli mnie brzuch i atakują dziwne psychosomy. W dzień czułam się dobrze, a tymczasem w nocy wylazł ze mnie stres. Byle do rana i do przodu.
 
23.07
Szczur na podwieczorek u rodziców dostał między innymi jeża. Na szczęście nie mięsnego, bo jest wege.
Jeż mnie zainspirował i wczoraj oglądałam filmiki o jeżach pigmejskich.
 
Odwiedziliśmy dzisiaj kolejne mniej znane warszawskie muzeum: Muzeum Sportu i Turystyki. Mamy do niego bliżej niż sądziłam. Jechaliśmy może dwadzieścia minut w jedną stronę, tylko na miejscu trochę nam zajęło znalezienie budynku.
Wystawa stała nie jest duża - powiedziałabym, że w sam raz do zwiedzenia, gdy macie w Warszawie godzinę czy dwie i nie wiecie, czym się zająć. (Może to też być plus dla osób, które szybko się przebodźcowują albo zwiedzają z dziećmi.) Przedstawiono na niej w wielkim skrócie historię sportu olimpijskiego na świecie i w Polsce. Poszczególne sporty mają swoje "kąciki", gdzie można pooglądać sprzęt, trofea, a gdzieniegdzie też elementy stroju znanych zawodników, jak Jerzy Dudek, Sylwia Gruchała czy Adam Małysz. My najwięcej czasu spędziliśmy przed gablotą o wspinaczce górskiej, gdyż Szczur o tym sporcie może gadać godzinami. Poza tym mieliśmy okazję podpatrzeć, jak Anita Włodarczyk udziela wywiadu.
W lipcu i w sierpniu w muzeum prezentowana jest też wystawa czasowa "Piąta strona Mazowsza". Obeszłam ją szybciutko, bo przedstawia warte odwiedzenia miejsca wokół Warszawy, które już znam (m.in. zamek w Liwie, zamek w Ciechanowie, Kampinos).
 
 

 
24.07
Szczur zabrał mnie po dwudziestej pierwszej do lasu w pobliżu terenów wojskowych. Plan był taki, żeby spróbować zaobserwować kometę z opuszczonych bunkrów. Na miejscu okazało się, że nic z tego, bo teren ktoś kupił i ogrodził. W zamian zdarzyło się coś nieoczekiwanego: wracając do samochodu, zauważyliśmy w trawie zielone światełko podobne do lasera. Początkowo myślałam, że ktoś zgubił jakiś fluorescencyjny przedmiot, na przykład breloczek. Podeszliśmy bliżej i... naszym oczom ukazał się niewielki owad, podobny do larwy. To był świetlik!
Później spotkaliśmy jeszcze dwa świetliki. Nie potrafię fotografować nocą, ale mimo to zrobiłam jednemu fotki smartfonem na pamiątkę. Łapanie świetlika nie miałoby sensu, zwłaszcza że w okolicy szczurzego osiedla ich nie ma. Musiałam jednak pooglądać go w świetle latarki. Wyglądał tak, jak na zdjęciach w Internecie.
Zawsze chciałam zobaczyć świetliki, których w mojej okolicy nie ma, i proszę bardzo - w najbardziej niespodziewanym momencie udało się. Jestem szczęśliwa! 
 
 
 

28.07
Wczorajsze słoneczne, gorące i pełne komarów Kampinosy. Chyba pierwszy raz nie spotkaliśmy żadnego ciekawego zwierzaka. Myślę, że im też jest gorąco.
 
 

 
29.07
Testowałam dzisiaj ze Szczurem "Na skrzydłach" - jedną z naszych nowych planszówek.
O tej grze zdecydowanie nie da się powiedzieć, że jest wtórna. Fabuła kręci się wokół budowy rezerwatu, który musimy zasiedlić różnymi gatunkami ptaków. Aby ptaki zamieszkały w rezerwacie, potrzeba odpowiedniego pożywienia i siedliska. W dalszej kolejności mogą zacząć składać jaja. Wygrywa oczywiście ten, kto uzbiera najwięcej punktów. Okazji do ich zdobycia dostarczają między innymi składanie jaj i realizowanie celów dodatkowych. Grać można też w pojedynkę - jeszcze nie próbowałam, ale zauważyłam, że do tego wariantu przeznaczona jest osobna instrukcja.
Największym plusem gry jest moim zdaniem to, że na kartach ptaków spotykamy nie fikcyjne stworzenia, ale prawdziwe gatunki, realistycznie narysowane. Przy okazji możemy się o każdym z nich odrobinę dowiedzieć: gdzie występuje, co je, jakie gniazda buduje, ile składa jaj i tak dalej. Wiadomości same wypływają w toku gry. Punktacja zależy nie tylko od liczby uzbieranych ptaków i jaj, ale także od realizacji dodatkowych celów, związanych z cechami ptaków (niektórzy podopieczni polują, inni tworzą stada). Pomimo dość konkretnej dawki wiedzy gra nie stała się niegrywalna, jak to czasem bywa z grami edukacyjnymi. Przeciwnie, szybko wciąga!
Za największą wadę gry uważam to, że tylko osiemnaście ze stu siedemdziesięciu prezentowanych ptaków występuje w Europie (liczyłam!). Widać, że została stworzona  z myślą o rynku amerykańskim, bo większość ptaków to tamtejsze gatunki.
PS Zamarzyła mi się podobna planszówka o motylach...
 
Dzisiaj wieczorem widziałam nad fosą nietoperze. Latały nisko i bardzo szybko. W pierwszej chwili pomyślałam, że to jaskółki, które widzieliśmy tam innym razem. Ale nie - to najprawdziwsze nietopyrze.

31.07
Kampinosu nigdy za wiele... dlatego, mimo że dopiero kilka dni temu byłam tam ze Szczurem, wybraliśmy się znowu. Tym razem umówiliśmy się z Asią, Tomaszem i Mistrzem Zen.
Dzięki krótkiej wycieczce udało mi się trochę odprężyć przed podróżą. Szliśmy powoli, spokojnym tempem i dużo rozmawialiśmy, więc w sumie nic dziwnego, że nie spotkaliśmy żadnego zwierzaka. Po stanie lękowym, który miałam w południe, las był jak miód na moją duszę. Najbardziej podobała mi się okolica pełna poduszeczek z mchu.
Komary w Kampinosie dalej mają się świetnie. Gryzą wszystko, co się nie rusza, a czasami także to, co się rusza. Na szczęście repelenty chroniły nas w znacznym stopniu, bo wróciłam tylko z trzema czy czterema nowymi bąblami.




2 komentarze: