poniedziałek, 26 września 2022

[139] W ziemi sandomierskiej (cz. II)

 
[Jeśli chcesz przeczytać poprzednią część posta, kliknij tutaj.]
  

Dzień czwarty
Trzeciego dnia pobytu w Sandomierzu wyjątkowo wcześnie (przynajmniej jak na nas, bo większość turystów budzi się o barbarzyńskiej porze) wstaliśmy i przygotowaliśmy się do wyjścia. Zdecydowaliśmy więc ze Szczurem, że pojedziemy zobaczyć najbardziej charakterystyczne miejsca na Starym Mieście za dnia, a ja postanowiłam przy okazji kupić pocztówki oraz kilka drobnych pamiątek dla bliskich.
Zwiedzanie Starego Miasta zaczęliśmy od obowiązkowego sfotografowania Bramy Opatowskiej, po czym skierowaliśmy swoje kroki na ulicę Oleśnickich. Znajduje się tam wejście na Podziemną Trasę Turystyczną. Szczur, który uwielbia podziemne atrakcje turystyczne, nie wyobrażał sobie, że mógłby być w Sandomierzu i się tamtędy nie przejść. Był jednak bliski zrejterowania, kiedy u wejścia zastał liczną grupę turystów i dowiedział się od sprzedawczyni biletów, że zwiedzanie odbywa się tylko w grupach, z przewodnikiem. Przekonałam go, żebyśmy mimo wszystko kupili bilety. Sama miałam ochotę zobaczyć podziemia, a poza tym nie chciałam, żeby później żałował. I myślę, że dobrze zrobiłam.
Przez pandemię minęło dużo czasu, odkąd ostatni raz byłam w podobnym miejscu, i już prawie zapomniałam, jak to jest. Gdyby nie Szczur, nie pomyślałabym, aby zabrać bluzę. Wędrówka wilgotnymi korytarzami w temperaturze około dwunastu stopni pozwoliła nam odpocząć od upału, a sympatyczny przewodnik zdradził niejedną ciekawostkę o mieście. To od niego dowiedziałam się o akcji ratowania Sandomierza w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. System piwnic, które w przeszłości pełniły rolę magazynów, z powodu właściwości lessu zaczął się zapadać. Ratowania starówki podjęli się górnicy z Bytomia, a więc z moich rodzinnych stron. Z miasta, gdzie przyszłam na świat.
 
 





Kiedy znowu znaleźliśmy się na powierzchni, przespacerowaliśmy się dookoła rynku. Wstąpiłam na chwilę do kościoła świętego Ducha, lecz wizytę w katedrze zostawiłam sobie na inny raz, widząc, że Szczura nieco poirytowało moje długie chodzenie po kościele z aparatem. Zobaczyliśmy różnokolorowe kamienice,  ratusz (nie jest udostępniony do zwiedzania, ale warto zwrócić uwagę na zegar słoneczny), instalację "Zakotwiczenie Nieba", pomnik ofiar II wojny światowej z ziemi sandomierskiej, pomnik krzemienia pasiastego i rzeźbę linoskoczka. Ten ostatni wywodzi się z legendy "O czworaczkach flisaka, co Wisłą drewno spławiał", którą znalazłam w książeczce "Pani Mróweczka w Sandomierzu" w naszym pokoju. Z kolei krzemień pasiasty jest - obok wina i krówek - jednym z symboli Sandomierza. Występuje tylko i wyłącznie w ziemi sandomierskiej, przez co miasto bywa nazywane "światową stolicą krzemienia pasiastego". ❤️ Oczywiście musiałam kupić przynajmniej jeden do swojej kolekcji i jeden do noszenia na szyi! Na dłużej zatrzymaliśmy się też obok słynnej furty Ucho Igielne, gdzie prawie zawsze ktoś robi sobie zdjęcia. My również fotografowaliśmy innych i sami byliśmy fotografowani.
Podczas zwiedzania Starego Miasta udało mi się nawet zaciągnąć Szczura na wystawę o serialu "Ojciec Mateusz". Kto mnie zna, ten wie, że generalnie rzadko oglądam seriale i jeśli już jakieś uwielbiam, najczęściej są to starocie (m.in. "Przystanek Alaska", "LOST" i "Przyjaciele") albo anime. Nie jestem wielką fanką "Ojca Mateusza", ale ogólnie lubię detektywów i zdarzało mi się obejrzeć jakiś odcinek do kolacji. Miałam frajdę, pozując do śmiesznych zdjęć z bohaterami serialu. Muszę przyznać, że figury woskowe naprawdę robią wrażenie - z daleka trudno rozpoznać, że nie są prawdziwymi ludźmi. Coraz bardziej kusi mnie, żeby wybrać się kiedyś do muzeum figur woskowych. Oczywiście najlepiej w Londynie.
 
 




 
 
Tymczasem w pokoju czekała na nas nieprzyjemna niespodzianka...
Ledwie otworzyliśmy drzwi, nasze nozdrza zaatakował paskudny odór. Jego źródło namierzyliśmy od razu: Piesa pierwszy raz od adopcji (!) załatwiła się w domu. Dopadła ją biegunka, może spowodowana stresem, a może zmianą wody do picia (w Sandomierzu woda z kranu jest bardzo niesmaczna, więc kupowaliśmy mineralną niegazowaną) lub zjedzeniem czegoś z miski Loli. Biedulka nie kręciła się jak zwykle pod drzwiami, by nas przywitać. Z podkulonym ogonem i spuszczoną głową siedziała pod stołem, a spojrzenie brązowych oczu wyrażało lęk przed naszą reakcją. Natychmiast pospieszyliśmy ją pocieszyć, żeby zobaczyła, że nie gniewamy się. Wiem, że Piękna nigdy by się nie załatwiła w domu, gdyby mogła tego uniknąć - ona nawet w ogrodzie woli się nie załatwiać. Szczur zabrał ją na dwór, a ja zajęłam się sprzątaniem. Pani sprzątająca pokoje zobaczyła, co się dzieje, i przyszła mi z pomocą. Wkrótce na wykładzinie nie było ani śladu po nagłym wypadku. Osowiałej suni podałam węgiel. Długo i uważnie go wąchała, ale posłusznie połknęła.
Wieczorem Piękna czuła się już lepiej i okazywała nam, że ma ochotę na dłuższy spacer. Zaproponowałam, żebyśmy pojechali zobaczyć na własne oczy słynne sandomierskie wąwozy lessowe. I pojechaliśmy. Przeszliśmy najpierw wąwozem Królowej Jadwigi, a następnie wąwozem świętego Jacka Odrowąża.
Gdyby ktoś mi powiedział, że jest w Polsce miejsce, gdzie można poczuć się jak bohater powieści Tolkiena, chyba nie uwierzyłabym. A jednak. Tak właśnie poczułam się w wąwozie Królowej Jadwigi - jakbym przemierzała jakiś tajemniczy, znany tylko nielicznym zakątek Śródziemia. Mimo że miejsce to znajduje się w centrum miasta, musiałam mocno wytężyć słuch, żeby usłyszeć dźwięki z zewnątrz. Cisza była porównywalna do tej, jaką znam z Puszczy Kampinoskiej. Miała w sobie coś kojącego, ale zarazem nieuchwytnego, jakby pochodzącego ze świata przed wiekami. Po obu stronach wąwozu, na wysokich i stromych zboczach wznosiły się imponujące drzewa, które tworzyły sklepienie nad naszymi głowami. Pośrodku tego sklepienia, w okrągłym okienku o ramach z liści, mrugała pojedyncza gwiazda. Korzenie niektórych drzew sięgały od dna wąwozu do kilku metrów w górę. Pogłaskałam kilka z nich - były twarde i w dotyku przypominały korę. Piesa radośnie wspinała się po zboczach, jakby wśród przodków miała taternika.
Tej nocy spałam jak kamień, zmęczona i szczęśliwa.
 
 

 
Dzień piąty
W piątek obudziliśmy się w zupełnie innych nastrojach niż w czwartek, jakby ktoś nas podmienił. Szczur nie najlepiej się rano czuł, a ja nie umiałam powstrzymać się od gderania z byle powodu, bo upał dawał mi się już mocno we znaki. O ile wcześniejsze dni były gorące, ale znośne, piątek wydawał się żywcem przeniesiony z pustyni. Podziwiam Szczura, że ze mną wytrzymał, chociaż przeszkadzało mi prawie wszystko.
Pierwotnie każde z nas miało swój własny pomysł na ten ostatni dzień. Szczur zachęcał mnie, żebyśmy wybrali się we trójkę do Lasów Janowskich. Mnie najbardziej marzyła się dłuższa wycieczka do Puław, by pochodzić śladami Izabeli Czartoryskiej. Z obu pomysłów zrezygnowaliśmy z uwagi na upał i konieczność jazdy samochodem przez ponad godzinę. Zamiast tego wróciliśmy na Stare Miasto, gdzie poprzedniego dnia nie udało nam się skorzystać z tarasu widokowego na szczycie Bramy Opatowskiej. W bramie odbywała się bowiem akcja ratownicza. Ratownicy medyczni przygotowywali starszego mężczyznę, który doznał urazu podczas zwiedzania, do transportu karetką. Później punkt widokowy na pewien czas zamknięto. Dopiero drugie podejście zakończyło się sukcesem. Wspięliśmy się po schodach na samą górę, a stamtąd zobaczyliśmy znane nam już miejsca z nowej perspektywy.
 
 
 

Wracając na obiad, spotkaliśmy pana sprzedającego pawie pióra. Już dzień wcześniej bardzo mnie kusiło, by kupić parę piór, ponieważ Bestia uwielbia się nimi bawić. Ku mojemu zaskoczeniu Szczur kupił mi cały bukiet, bo nie chciało mu się tracić czasu na rozmienianie pieniędzy. Zachwycony tym sprzedawca - człowiek gadatliwy i cokolwiek rubaszny - zaczął namawiać nas na jeszcze więcej piór. Od słowa do słowa powiedział nam, że pochodzi ze Śląska jak ja, a potem pokrótce opowiedział swoją historię. Okazało się, że w młodości był sztygarem i przyjechał do Sandomierza jako jeden z górników zatrudnionych przy ratowaniu Starego Miasta. Czegoś takiego się nie spodziewałam! Dopiero dzień wcześniej opowiadał nam o tym przewodnik, a tutaj zupełnie przypadkowo spotkaliśmy jednego z tych górników! Mężczyzna został w Sandomierzu i ułożył sobie tam życie, gdyż spodobało mu się to miasto. Obecnie hoduje pawie, których ma osiem. Rozmowa z nim zajęła nam dłuższą chwilę. Na kwaterę wróciliśmy z bukietem piór, kontaktem do emerytowanego górnika, a Szczur także z oryginalną radą. Na pożegnanie usłyszał:
- Musi pan dbać o sprawność ogona, bo ładniejszego niż paw pan mieć nie będzie! 🤣
Na zakończenie niezbyt długiego, ale pełnego przygód pobytu, jeszcze raz spędziliśmy wieczór w wąwozach. Piękna towarzyszyła nam z typowym dla siebie entuzjazmem. Na szczęście nie miała już więcej problemów żołądkowych. Wyjazd do Sandomierza był jej pierwszą kilkudniową podróżą poza Śląsk i Warszawę. Dla nas z kolei pierwsze wakacje z psem stanowiły rodzaj egzaminu. Myślę, że ten egzamin zdaliśmy na szóstkę.
 
 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz