niedziela, 4 czerwca 2023

[149] Onkomaj

 
Tata Rosomaka z dnia na dzień został pacjentem onkologicznym.
 
Rok temu, na przełomie zimy i wiosny, tacie zaczął dokuczać ból niewiadomego pochodzenia. Przez dłuższy czas źle mu się chodziło bez laski. Rodzice odwiedzili kilku lekarzy różnych specjalizacji, ci zaś próbowali znaleźć przyczynę bólu. Wysuwali różne hipotezy i kierowali na badania, ale badania ich hipotez nie potwierdzały. Neurolożka jako jedyna podejrzewała narząd, który ostatecznie okazał się być źródłem problemu. Jednak specjalista od owego narządu nie zauważył na USG nic niepokojącego. W końcu ból ucichł, dyskusje w gabinetach lekarskich także.
 
Minęła jesień, po niej kolejna zima. Tuż po Wielkanocy tatę znowu dopadł ból, tym razem gdzie indziej niż poprzednio. Lekarz rodzinny zlecił kilka kolejnych badań i choć jego podejrzenia okazały się nietrafione, w końcu wyszło szydło z worka. Guz. Spory. W miejscu, gdzie prawie przed rokiem szukano, ale nie znaleziono.

Ze względu na prywatność taty nie chcę pisać tu bardziej szczegółowo o jego chorobie. Przyjaciele i bliscy znajomi znają (lub wkrótce poznają) konkrety - to wystarczy. Przedstawiłam jednak ogólny zarys sytuacji, bo bez niego nie umiałabym pisać o tym, co obecnie się u mnie dzieje.
 
Przez cały maj towarzyszyły mi bardzo trudne, czasem skrajne emocje. Kiedy dowiedziałam się o chorobie taty, nie czułam się zaskoczona - objawy sprzed roku już wtedy budziły we mnie strach, żeby to nie było coś poważnego. Czułam się raczej tak, jakbym za długo była spokojna i szczęśliwa, za długo stąpała po pewnym gruncie, więc znowu musiało przyjść coś, co nim zatrzęsie i sprawi, że stracę wywalczoną z takim trudem równowagę. Następnie pojawiły się wściekłość i żal na myśl o lekarzu, który nie zauważył kilkucentymetrowego guza na narządzie będącym w centrum jego zainteresowań. Jakim cudem - nie mam pojęcia, skoro inny lekarz (bez specjalizacji w danej dziedzinie) nie miał z tym problemu. Na razie nie potrafię wybaczyć, że przez niego leczenie zaczęło się rok później niż mogło.

Wszystkie te emocje zdominował jednak lęk - paraliżujący lęk przed utratą bliskiej osoby. Bałam się, że zaplanowana operacja zostanie odwołana lub nie powiedzie się, bo przecież każdy poważny zabieg u starszych osób jest obarczony większym ryzykiem. Najgorzej czułam się dwa tygodnie przed operacją taty, gdy na całego zaatakowały mnie psychosomy. Brzuch nie dawał mi spokoju: w niektóre dni zaraz po obiedzie dostawałam biegunki, w inne od rana bolał mnie żołądek. Ze spaniem też nie było dobrze. Lęk został dodatkowo pogłębiony przez nagłą zmianę domowej rutyny. Kiedy tata poszedł do szpitala, cały dom jakby stanął na głowie. Problemów zaczęła przysparzać logistyka czynności, które zawsze były dobrze zorganizowane, na czele z zakupami i codziennymi dojazdami w różne miejsca.

Na szczęście operacja odbyła się w terminie i przebiegła zgodnie z planem, a tata zdążył już wrócić do domu. Po przebadaniu guza ma zostać wdrożone leczenie. Prawdopodobnie nie będzie to tradycyjna chemia, tylko leki nowej generacji, które skuteczniej działają na ten rodzaj nowotworu. Z tego co wyczytał Szczur, dzięki tym nowoczesnym lekom rokowania są znacznie lepsze niż byłyby kilkanaście lat temu. Oczywiście tata musi teraz dojść do siebie po operacji. Czuje się nieźle, odpoczywa we własnym łóżku i ogląda ulubione programy w telewizji.

W międzyczasie ja rozchorowałam się na całego - zaraz po operacji, gdy tylko silny stres nagle ustąpił, złapałam infekcję, jakiej o tej porze roku nie miałam chyba od podstawówki. Zmarnowałam ponad tydzień. Jakby tego było mało, po kilku dniach zaraziłam mamę.

Cieszę się, że maj już dobiegł końca. Choć to jeden z moich ulubionych miesięcy w roku, tym razem przez większość czasu nie miałam głowy do spacerów i zrobiłam żałośnie mało zdjęć. A jednak budząca się do życia przyroda pomagała mi, jak mogła, zwłaszcza śpiewy ptaków za oknem. W pracy, gdy tylko zaczynałam czuć ukłucia lęku, otwierałam wszystkie okna, żeby wpuścić świeże powietrze i odgłosy z zewnątrz.

Spośród moich małych obserwacji najbardziej wdzięczna jestem za konwalie. Rosły na sąsiedniej ulicy, przebijając się w stronę słońca przez szczelinę w murze. Powiedziały mi dokładnie to, co najbardziej chciałam usłyszeć.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz